czwartek, 22 marca 2018

SKYNET istnieje... czyli Big Data w akcji.

Burza w mediach, Zuckerberg na kolanach, wielki wyciek danych, upadek Facebooka i tym podobne. Ze wszystkich stron zalewa nas potok informacji jakie to zło się stało, bo firma zajmująca się analizą danych, zrobiła swoją robotę i podała na tacy dane potrzebne do wygrania wyborów.
No bo w sumie to nic nowego. Żaden wyciek. Dane o nas są zbierane wszędzie, zbiera je Facebook, Google i tysiące innych serwisów, stron internetowych i aplikacji.
Strony,które oglądamy zachowują informacje o tym co oglądamy, w jakim punkcie strony i na jakim obrazku dłużej zatrzymaliśmy się "myszką", pobierają dane o naszej lokalizacji, naszych znajomych, żonach i kochankach, dzieciach, zwierzaczkach. Skrzętnie notują, co lubimy i czego nienawidzimy. Niektóre potrafią podglądać nas, bez naszej wiedzy, żeby sprawdzić jaki mamy dziś wyraz twarzy i ocenić nasze samopoczucie, lub sprawdzić w jaki sposób patrzymy na otwarty przez nas serwis. Są także programy, które analizują nasz głos i treści naszych rozmów, kompletnie bez naszej wiedzy. Programy zbierają dane o naszym zdrowiu, diecie, aktywności, mają dostęp do najbardziej skrytych rejonów naszego ja. 



Zauważyliście może taką dziwną prawidłowość? Jesteście w galerii, a tu nagle przychodzą Wam na telefon reklamy sklepów, które właśnie mijacie, Google zachęca Was do napisania opinii o sklepie/ restauracji/galerii w której jesteście. Oglądacie stronę z najnowszymi modelami znanej marki samochodu? Za chwilę dostajecie propozycje jazdy testowej, leasingu, zakupu właśnie tej marki samochodów. Wyszukaliście sobie dla draki "problemy z prostatą" i "niebieskie pigułki"? Przez tydzień będziecie dostawać maile, SMS-y, reklamy ze środkami  na potencję. A jak macie koło 50 to już obowiązkowo dostaniecie reklamy takich specyfików.
Petabajty danych dotyczących naszych najbardziej intymnych sekretów są pobierane, składowane i analizowane. Przerażające? Dlaczego? Przecież sami się na to godzimy.
Nosimy w kieszeni szpiega doskonałego. Orwellowi, kiedy opisywał rok 1984 nawet nie śniło się, że rzeczywistość będzie znacznie gorsza. Nasz telefon od którego jesteśmy uzależnieni, szpieguje nas, podsłuchuje i podgląda i to za naszą zgodą. Przecież instalując aplikacje, które mają nam ułatwić życie, sami klikamy "zgadzam się", dając im dostęp do naszych kontaktów, łącza internetowego, aparatu, mikrofonu, konta Google itp.
Nigdy nie zastanawiało Was dlaczego prosta gierka, którą instalujecie, wymaga aż tylu dostępów? Internet zna nas lepiej niż nasi najbliżsi, wie więcej o nas, niż my sami o sobie. Wystarczy dobrze napisany program, żeby z błędem znacznie mniejszym niż statystyczny, poznać nasze, jak to ładnie powiedzieli w TV, demony i wykorzystać je, żeby nami sterować. Sterować na tyle sprytnie, że nawet tego nie zauważymy.
I to nie jest teoria spiskowa, to rzeczywistość,  w której programy komputerowe uczą się analizować wielkie ilości danych i potrafią przewidywać zachowanie ludzi. Chwilowo wyniki ich analiz wykorzystują ludzie. Do wzbudzania popytu, chęci głosowania na danego kandydata, niechęci do jakiejś grupy społecznej lub konkurencyjnego wyrobu. Chwilowo. Niedługo jednak komputery nauczą się, że mogą same, analizując te i podając odpowiednie wyniki, wpływać na zachowanie swoich twórców. A coraz więcej dziedzin życia przekazujemy w ich "ręce". Sterują aparaturą w szpitalach, ruchem lotniczym, pociągami, samolotami, statkami, elektrowniami, gazociągami, są w każdym domu, samochodzie i wszędzie tam gdzie my. Sami je tam zaprosiliśmy. 
Być może więc, jesteśmy właśnie świadkami początku zagłady naszego gatunku.
A  moim skromnym zdaniem, przy tym wydarzeniu, wykorzystywanie danych o zachowaniu wyborców w internecie, do układania mów kandydatów i spotów reklamowych, to tylko zabawa dla grzecznych dzieci..




   

wtorek, 13 marca 2018

Tattooing for beginners, czyli jak sobie strzelić dziarą w kolano.

Mina autora tego posta musiała być bezcenna. 
Otóż moja zrównoważona, poważna i ogólnie bez najmniejszych oznak szaleństwa, Koleżanka, zadzwoniła przed 8 rano z dziwną prośbą. 
- Słuchaj czy mógłbyś przetłumaczyć na łacinę jedno zdanie? 
- W sumie mogę spróbować, ale wiesz za rezultat nie ręczę, bo od lat już nie miałem styczności (w sumie ponad 20 lat) 
- No ale to tak wiesz trzeba na szybko. 
- Ok. 
Tekst był o miłości czy czymś takim. Darze z siebie etc.
Przetłumaczyłem, walnąłem się w koniugacji, poprawiłem, ale niepewny moich zdolności oddzwoniłem. 
- Słuchaj ale na co to komu?  Powiedz, że chciałaś sobie dziarę zrobić. 
- No, nie ja, znajoma i uparła się żeby po łacinie było, 
- Wiesz co, przekonaj ją, że po polskiemu, albo po chińsku będzie lepiej. Bo po polsku to wiadomo, może uda się bez błędów, a po chińsku i tak nikt nie zrozumie, więc w sumie wszystko jedno co sobie wytatuuje, byle do Chin z tym nie jechała. 

W sumie nie mam nic przeciwko tatuażom, Ba! Niektóre nawet wyglądają nieźle, kilka, które widziałem naprawdę mi się podobało. Mimo wszystko tatuowanie sobie czegoś w języku, którego nie znam, niesie ze sobą pewne ryzyko. 
Bo na przykład mogłem wysłać następujące tłumaczenie:
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit.
Mający do czynienia z tworzeniem stron internetowych lub poligrafią rozpoznają bezbłędnie, że jest to tekst, który jak wieść niesie już od XV wieku był używany jako "zapełniacz", czyli treść wklejana dla celów testowych. No i laska z takim tatuażem, będzie wśród wtajemniczonych wywoływała nieodmiennie salwy śmiechu. 
Podobnie rzecz ma się z tatuażem po chińsku, japońsku czy w sanskrycie. Kto mi zaręczy, że znaki, które w mniemaniu kawalarza tatuażysty znaczą pokój i miłość, tak na prawdę nie są pozycją z menu w pobliskiej chińskiej knajpie .A kto do cholery chciałby mieć wytatuowane na plecach :
"Kaczka po pekińsku w pięciu smakach"  lub "Kurczak po tajlandzku na ostro"