piątek, 1 czerwca 2018

Pies Vrotcervillów

Wieczór zapowiadał się dość nudnie. Poza zwykłymi wiadomościami w telewizji nie było nic co mogłoby zająć mój umysł chociaż przez chwilę. Grałem właśnie moją własną kompozycję na skrzypce, inspirowaną dźwiękiem zarzynanego osła i piły tarczowej, kiedy komórka rozdzwoniła się wprowadzając chaos w harmonię mojej muzyki. 
W słuchawce piskliwy głosik sprawił że odłożyłem skrzypce i usiadłem w klubowym fotelu, noszącym już pewne ślady zużycia. Głównie dzięki Watsonowi, który miał okropny zwyczaj jadać w fotelu swój ulubiony pudding z dyni.
- Panie Szolmes, proszę przybyć natychmiast na pomoc! Koło mostu na Rapid River, zaraz przy Medallion Street.... to niesłychane! Straszne! Potwór zaatakował! - piskliwy głos panny Anny C. zburzył resztki nudy, która odrętwiała mój  umysł od wczoraj na równie z podejrzanym zielem jakie Watson, niby na receptę, przyniósł mi do fajki.
- Jak rozumiem pies. Proszę się nie niepokoić. To wcale nie takie niesłychane. Pies się zdarza. Ostatecznie. 
- To był OGROMNY pies, Amstaff chyba, albo Rotweiller. Ale z takim pyskiem jak wilk no! I skoczył w moim kierunku, i nie wiedziałam co robić, mój pies obronny schował się w krzaki, a ja stałam bezbronna i samotna na przeciw bestii..
- Jak ośmielę się przypuszczać pałał ogniem z oczu i ślinił się obficie.
- Skąd pan wie? Panie Szolmes..pan to jest dopiero!
- Dedukcja to ostatecznie moja specjalność. Poniekąd. Proszę wracać do domu. Zajmę się tą sprawą.

Po odłożeniu słuchawki, założyłem swój ulubiony strój roboczy - ostatni krzyk mody - dresy adidasa oraz czapkę z daszkiem tej samej firmy, do ręki wziąłem smycz a w kieszeń dresu wepchnąłem przeterminowany od roku miotacz gazu, tak na wszelki wypadek.

O tym potworze, krążyły plotki, które urosły już prawie do legendy. Cała dzielnica żyła w strachu, podając sobie przerażające opowieści w kolejkach przy stoisku mięsnym w Daisy Shop czy przy kasie pobliskiego dyskontu Little Frog. 
Podobno wczoraj zeżarł ratlerka lady Smith, kiedy nieopatrznie spuściła go ze smyczy aby załatwił większą potrzebę. Biedaczka do tej pory nie wyszła jeszcze z szoku i tuli, do dość zresztą obfitego łona, obrożę wysadzaną cyrkoniami - jedyną pozostałość po ulubieńcu. A kilka dni temu pan Grandsson wracając z działki salwował się wejściem po pas w dość brudny i cuchnący o tej porze roku nurt Rapid River. Całą przygodę przepłacił jednak ogromną dziurą w spodniach oraz jeszcze większą siwizną.
Postanowiłem ukrócić wybryki tego zwierzęcia. Zresztą i tak nie miałem nic lepszego do roboty a sąsiad z góry odgrażał się, że wezwie policję jeśli natychmiast nie skończę "rzępolenia" jak nazwał moją muzykę.
Tak więc po chwili spaceru stanąłem nad brzegiem rzeki, wywijając młynka końcem smyczy, którą zabrałem na wszelki wypadek, aby bestię ujarzmić. W zapadającym powoli nad łąkami zmierzchu kontury pobliskich domów, wyłaniające się z nadrzecznej mgły, wyglądały w istocie dość upiornie. Nagle pod mostem zaszeleściły zarośla (od lat nie przycinane tworzyły tu istną dżunglę) i do moich nozdrzy razem z fetorem rzeki dotarł odór jaki można by przypisać jedynie paszczy dzikiej bestii. Smród nieprzetrawionych resztek, lekko słodkawy zapach nie mytego ciała drapieżnika i bukiet tysiąca innych smrodów, których rozpoznanie wymagało sprzętu używanego przez tych partaczy z CSI a którym jako detektyw używający przede wszystkim umysłu gardziłem.
Wytrenowanym ruchem ręka natrafiła natychmiast na rozpylacz z gazem, a drugą wyciągnąłem przed siebie, wydając, zgodnie z radami słynnego zaklinacza psów Ceasara Millana, dźwięk pośredni pomiędzy cmoknięciem a sykiem.
- TSPSSS!  - syknąłem - siad bestio! Starałem się nadać głosowi ton niezmąconego asertywnego spokoju.
- eeeee.... tam....kuuurła... bestio....od razu... he he he.... - wybełkotało niewyraźnie stworzenie wyłaniając się w całej okazałości z zarośli - mów mnie Franek ... ... he he...
Krzywiąc się z odrazą i starając nie wdychać więcej tego smrodu, ruszyłem przez most na drugą stronę rzeki. W oparze unoszącym się nad łąkami na samym końcu mostu zamajaczyła sylwetka wielkiego psa. Napięte do skoku mięśnie, łeb pochylony nisko do ataku. W dodatku z piersi potwora dobywało się straszne ni to warczenie ni to bulgot, kiedy zbliżał się do mnie.

- Dżentelmen może iść, ale nigdy biec - mruknąłem i postanowiłem stawić czoła koszmarowi na środku dość wąskiego mostu. 
- Bestia! Stój! - usłyszałem krzyczącego dyszkantem człowieka - Stój! BESTIA DO NOGI!
Z mgły wybiegł tupiąc jak bojowy hipopotam sharpey, chrumkając i krztusząc się niemiłosiernie od tego galopu.
Bestia, zły psie, no stój bo się spocisz! - nieco krostowaty i niemiłosiernie chudy młodzieniec, biegł za swoim pupilem, sapiąc prawie jak jego pies.
Oj, ja tak pana przepraszam. no zerwał mi się, niegrzeczny! - Młodzieniec spuścił skromnie oczy i mrugną do mnie porozumiewawczo - No wiem pan... mały ale wariat!
Naciągnąłem daszek czapki na oczy i mrucząc coś niewyraźnie poszedłem dalej. 
Łąki przedstawiały po zmroku malowniczy widok,  jak z taniego horroru, pasma mgły unoszące się nad kępami krzaków i traw kołysanych lekką wieczorną bryzą. 
- Te koleś... masz jakiś problem?
Usłyszałem lekko zachrypnięty głos za moimi plecami. Cóż za miły człowiek, altruista, od razu tak pytać się o moje problemy - pomyślałem
- No jeśli już pan był łaskaw spytać. To szukam tu takiego wielkiego psa. Bardzo agresywnego, który terroryzuje okolicę.
Odwróciwszy się ujrzałem efekt stosowania dopingu na siłowni w dresie konkurencyjnej firmy Nike
Uśmiech mojego rozmówcy błysnął w mroku niczym lada jubilera.
- He, he, no co ty ziom, od razu tam terroryzuje, Fafik, noga!
Trawy po mojej lewej stronie zaszumiały znacznie mocniej niż pozwalałby na to wiatr. Stąpanie wielkiego cielska wprawiało w drżenie wodę w pobliskim rowie melioracyjnym. Po chwili spośród traw, mniej więcej na wysokości mojego nosa, wychynął wielki łeb, oślinione wargi odsłaniały kły wielkości  bagnetów od kałacha, przekrwione oczyska ,były lekko zmrużone, a z gardzieli wydobywał się pomruk, na dźwięk którego tygrys wziąłby nogi za pas.
- Tylko ręki nie wyciągaj, bo może być wąsko nie?!
Bydle wielkości cielaka podeszło, powąchało mnie ciekawie i siadło przede mną wyciągając łapę.
- O widzisz. Fafik się zna na ludziach, czyli jesteś spoko! No daj łapę Fafikowi.
Pies przechylił łeb a ja niepewnie uścisnąłem jego łapę, mimochodem zauważając pazury jak u raptora.
- Ale on... tak biega sam?
- A z kim ? Ja go tu puszczam, a sam to sobie browarka rąbnę albo dwa, czy trzy i jest dobrze. Przecież taki piesek to się wybiegać musi.
- Ale zjadł psa takiego małego!
- A tam zjadł. Chciał polizać z zabawy, a to takie nijakie się mu przykleiło do języka i połknął przez przypadek. Ale obróżkę to wysrał i śmy ją oddali tej babie.
- No a spodnie Grandssona?
- Stary, Fafik po prostu pijanych nie lubi. He, he a tak wódą jechał , to i pies nie wytrzymał.
- Co racja to racja.
Fafik na potwierdzenie tych słów polizał mnie przyjacielsko po twarzy.
- To ja może już pójdę - rzekłem zrezygnowany.
- To nara , a my z Fafikiem to jeszcze chwilę rzeki popilnujemy, żeby żadna swołocz się nie włóczyła.
- Nara.
Szybko wróciłem do mieszkania.  Usiadłem w fotelu i sięgnąłem po butelkę burbona kupioną w Ladybug na wyprzedaży
Cholerne legendy miejskie - pomyślałem lejąc pół szklanki do gardła. Po czwartej szklance życie znowu wydało mi się sensowne.