Zmieniłem fotkę. Na taką bardziej letnią. Rzeczywiście robi się cieplej, a ta fotka robiona przez Grześka na środku autostrady przypomina mi przygodę związaną z samochodami, czyli coś związanego z kolei z poprzednim postem. Czasem takie odległe skojarzenia są dość zaskakujące.
Otóż wyjeżdżając z Zagrzebia po kilku ciężkich dniach, nasz kolega zapomniał zatankować samochodzik. Paliwo skończyło się po jakichś 10 kilometrach autostrady i stanęliśmy na rozjeździe, nie mając pojęcia gdzie jesteśmy. W dodatku komórki zaczęły padać jedna po drugiej, bo oczywiście podładować też nie mieliśmy głowy ani czasu, a mieliśmy być na lotnisku w Ljubljanie za jakieś trzy czy cztery godziny. Zdani na własną pomysłowość udaliśmy się więc na poszukiwanie paliwa na piechotę, rozpytując po drodze we wszelkich znanych i nie znanych językach o stację benzynową. Cieć na pobliskiej budowie wybałuszył gały na mnie kiedy pokazywałem mu jak się kieruje samochodem i powiedziałem coś w rodzaju - "Auto, keine benzin, no fuel, benzyny brak baranie!" W końcu coś w rodzaju zrozumienia zaświtało w jego oczach i z rozbrajającym uśmiechem uraczył mnie dwuminutową tyradą machając rękami w różnych kierunkach co miało chyba pokazać mi jak dostać się do wodopoju dla smochodów. O dziwo zrozumiałem. Jednak język migowy jest uniwersalny!
Na szczęście stacja była tylko jakieś 3 - 4 kilometry dalej po drugiej stronie autostrady. Najśmieszniejsze, że nikt nie wiedział jakie właściwie paliwo mamy zatankować, ale po konsultacjach telefonicznych wybraliśmy benzynę i zadowoleni z siebie napełniliśmy kanister. Po tym spacerku stwierdziliśmy, że zamówimy taksówkę na stacji co też miły gość z obsługi zrobił bez oporów. Ponieważ miało to potrwać Piotrek jako bardziej niecierpliwy, pomaszerował z paliwem mówiąc, że tak będzie szybciej a ja czekałem paląc fajkę prawie przy dystrybutorze, co nikogo nie raziło - łącznie z obsługą stacji. Taki liberalizm i brak poszanowania przepisów ppoż.
W końcu pojawił się zamówiony taksówkarz - wcześniej olało mnie dwóch innych kręcących głowami i udających, że nie rozumieją ani słowa oraz krajan z Poznania - oby mu pyry nigdy nie stanęły w przełyku. Od razu pomyślałem o braciach po fachu, tego sałaciarza, mieszkających w moim rodzinnym Bździszewie, fundujących turystom dość kosztowne wycieczki krajobrazowe, albo o warszawskich cwaniaczkach, zawsze gotowych prowincjusza obwieźć po całej Warszawie, żeby sobie wsiok popatrzył na stolicę. Ten był nieodrodnym przedstawicielem gatunku, miało się wrażenie, że za chwilę zagada mową Mickiewicza i Słowackiego. No ale czemu narzekam ? Ano po pierwsze zabrał mnie ze stacji jak z łaski, burcząc coś pod nosem, że nie gada po angielsku. Na szczęście kiwnął głową i powiedział coś niezrozumiałego, kiedy odezwałem się po niemiecku pytając, czy ten język rozumie. Kłamał i to bezczelnie.
Zgarnęliśmy Piotrka wędrującego z kanistrem i usłyszałem oczywiście po chorwacku całą litanię, że na wożenie benzyny to on się nie zgadzał i pobrudzimy mu samochód. Perfidnie udałem, że nie rozumiem, chociaż nasze języki są dość podobne jeśli chodzi o zestaw obowiązkowy epitetów i wyrażeń wulgarnych (ku przestrodze innych turystów to piszę!) i uśmiechnąłem się mówiąc po niemiecku, żeby jechał dalej. Po mojej tyradzie w bardzo dźwięcznym i miłym uchu języku naszych zachodnich sąsiadów i czasem najeźdźców, na temat tego gdzie ma jechać i gdzie stoi nasz wrak, kiwnął głową i ruszył ... w przeciwnym kierunku. Oczywiście wymyślił sobie, że natnie głupich turystów, wożąc nas 20 km po autostradzie, chociaż mógł przejechać dwa kilometry estakadą ponad i stamtąd mieliśmy już tylko jakieś 20 metrów. Po chwili - upał i ogólnie zmęczenie wzmagają agresję - klęliśmy już malowniczo obaj - ja i taksiarz, on po chorwacku a ja po polsku i w jakim tam przyszło mi do głowy języku. W końcu jednak wygrałem spór po prostu wrzeszcząc głośniej i opornik zawrócił i zawiózł nas do naszego zjazdu, mamrocząc pod nosem po chorwacku jakieś teksty o nas, naszych rodzinach, mamusiach i pociotkach. W sumie chciałem go zadusić a przynajmniej kopnąć mu zderzak na pożegnanie, ale Piotrek dał mu jeszcze napiwek, więc machnąłem ręką i podreptaliśmy zadowoleni do samochodu, gdzie Grzesiek nudził się straszliwie pilnując dobytku. W sumie nawet zdążyliśmy na samolot, w biegu machając znajomemu, który akurat pił którąś tam z kolei kawę i czekał na nas. Za to mieliśmy z czego się pośmiać. No i to właśnie krótka historia tej fotki.
Otóż wyjeżdżając z Zagrzebia po kilku ciężkich dniach, nasz kolega zapomniał zatankować samochodzik. Paliwo skończyło się po jakichś 10 kilometrach autostrady i stanęliśmy na rozjeździe, nie mając pojęcia gdzie jesteśmy. W dodatku komórki zaczęły padać jedna po drugiej, bo oczywiście podładować też nie mieliśmy głowy ani czasu, a mieliśmy być na lotnisku w Ljubljanie za jakieś trzy czy cztery godziny. Zdani na własną pomysłowość udaliśmy się więc na poszukiwanie paliwa na piechotę, rozpytując po drodze we wszelkich znanych i nie znanych językach o stację benzynową. Cieć na pobliskiej budowie wybałuszył gały na mnie kiedy pokazywałem mu jak się kieruje samochodem i powiedziałem coś w rodzaju - "Auto, keine benzin, no fuel, benzyny brak baranie!" W końcu coś w rodzaju zrozumienia zaświtało w jego oczach i z rozbrajającym uśmiechem uraczył mnie dwuminutową tyradą machając rękami w różnych kierunkach co miało chyba pokazać mi jak dostać się do wodopoju dla smochodów. O dziwo zrozumiałem. Jednak język migowy jest uniwersalny!
Na szczęście stacja była tylko jakieś 3 - 4 kilometry dalej po drugiej stronie autostrady. Najśmieszniejsze, że nikt nie wiedział jakie właściwie paliwo mamy zatankować, ale po konsultacjach telefonicznych wybraliśmy benzynę i zadowoleni z siebie napełniliśmy kanister. Po tym spacerku stwierdziliśmy, że zamówimy taksówkę na stacji co też miły gość z obsługi zrobił bez oporów. Ponieważ miało to potrwać Piotrek jako bardziej niecierpliwy, pomaszerował z paliwem mówiąc, że tak będzie szybciej a ja czekałem paląc fajkę prawie przy dystrybutorze, co nikogo nie raziło - łącznie z obsługą stacji. Taki liberalizm i brak poszanowania przepisów ppoż.
W końcu pojawił się zamówiony taksówkarz - wcześniej olało mnie dwóch innych kręcących głowami i udających, że nie rozumieją ani słowa oraz krajan z Poznania - oby mu pyry nigdy nie stanęły w przełyku. Od razu pomyślałem o braciach po fachu, tego sałaciarza, mieszkających w moim rodzinnym Bździszewie, fundujących turystom dość kosztowne wycieczki krajobrazowe, albo o warszawskich cwaniaczkach, zawsze gotowych prowincjusza obwieźć po całej Warszawie, żeby sobie wsiok popatrzył na stolicę. Ten był nieodrodnym przedstawicielem gatunku, miało się wrażenie, że za chwilę zagada mową Mickiewicza i Słowackiego. No ale czemu narzekam ? Ano po pierwsze zabrał mnie ze stacji jak z łaski, burcząc coś pod nosem, że nie gada po angielsku. Na szczęście kiwnął głową i powiedział coś niezrozumiałego, kiedy odezwałem się po niemiecku pytając, czy ten język rozumie. Kłamał i to bezczelnie.
Zgarnęliśmy Piotrka wędrującego z kanistrem i usłyszałem oczywiście po chorwacku całą litanię, że na wożenie benzyny to on się nie zgadzał i pobrudzimy mu samochód. Perfidnie udałem, że nie rozumiem, chociaż nasze języki są dość podobne jeśli chodzi o zestaw obowiązkowy epitetów i wyrażeń wulgarnych (ku przestrodze innych turystów to piszę!) i uśmiechnąłem się mówiąc po niemiecku, żeby jechał dalej. Po mojej tyradzie w bardzo dźwięcznym i miłym uchu języku naszych zachodnich sąsiadów i czasem najeźdźców, na temat tego gdzie ma jechać i gdzie stoi nasz wrak, kiwnął głową i ruszył ... w przeciwnym kierunku. Oczywiście wymyślił sobie, że natnie głupich turystów, wożąc nas 20 km po autostradzie, chociaż mógł przejechać dwa kilometry estakadą ponad i stamtąd mieliśmy już tylko jakieś 20 metrów. Po chwili - upał i ogólnie zmęczenie wzmagają agresję - klęliśmy już malowniczo obaj - ja i taksiarz, on po chorwacku a ja po polsku i w jakim tam przyszło mi do głowy języku. W końcu jednak wygrałem spór po prostu wrzeszcząc głośniej i opornik zawrócił i zawiózł nas do naszego zjazdu, mamrocząc pod nosem po chorwacku jakieś teksty o nas, naszych rodzinach, mamusiach i pociotkach. W sumie chciałem go zadusić a przynajmniej kopnąć mu zderzak na pożegnanie, ale Piotrek dał mu jeszcze napiwek, więc machnąłem ręką i podreptaliśmy zadowoleni do samochodu, gdzie Grzesiek nudził się straszliwie pilnując dobytku. W sumie nawet zdążyliśmy na samolot, w biegu machając znajomemu, który akurat pił którąś tam z kolei kawę i czekał na nas. Za to mieliśmy z czego się pośmiać. No i to właśnie krótka historia tej fotki.
Owoż zdjęcie wykazuje karygodny błąd w sztuce: żeby zatrzymać auto należy podwinąć nogawki a nie rękawy i ewentualnie ( jeśli nie było depilacji lub woskowania ) ze dwa guziki w koszuli. Być może nawet sałaciarz byłby wtedy przyjemniejszy :)ale fotka fajna - wyglądasz jakieś 10 lat młodziej niż na poprzedniej. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDagmara.