środa, 20 sierpnia 2014

Wizytacyja część 1

Właściwie już od wczoraj czuło się pewne napięcie. Z samego rana na dziedziniec wjechał na spienionym koniu kurier i nawet nie uwiązawszy chabety, wleciał po schodach do komnat Hrabiny, trzaskając okutymi żelazem drzwiami. Po chwili wszyscy, co znaczniejsi, wezwani zostali na naradę a po zamku gruchnęła nowina: "WIZYTACJA!" Nastał więc tumult i przygotowania, jak do oblężenia. 


Nie lubię pochopnych działań, więc ukryty przezornie na stajennym stryszku, miałem dobry widok na wszystko co się działo. A działo się sporo! Sprzątnięto dziedziniec i wrzucono śmieci do chlewika - ostatnia świnia zjedzona została akurat na Boże Narodzenie, więc i tak nic się nie otruje. W opuszczonej obórce (krowy zjedzono jeszcze na wiosnę łońskiego roku) ustawiono, krzywe nieco i zmurszałe ze starości stoły i ławy, przykrywając polepę świeżą słomą a spróchniałe blaty, derkami ściągniętymi z całego zamku. Synalek ochmistrzyni, wstrętny krostowaty bachor, wiecznie zadzierający nosa, przybijał nad wejściem do obórki deskę, na której nabazgrano krzywo: "COMNATA CONFERENCYINA". Słudzy z loszku wyciągali zakurzone i oblepione zielonkawym nalotem beczki i butelki a służące i pokojówki przetrząsały bezskutecznie zamek w poszukiwaniu całych i nieposzczerbionych pucharów, talerzy, dzbanów i innych statków. Knechci, tyleż zapamiętale, co bezskutecznie, polerowali koszmarnie pordzewiałe kolczugi i hełmy. 
Wybrano z podgrodzia, co czyściej i bogaciej wyglądających kmieci, zagoniono do łaźni i po dokonaniu , ku uciesze straży, zbiorowej ablucji, ubrano w o tyle, o ile czyste łachmany. Następnie wystraszonych zgromadzono na dziedzińcu, gdzie Majordomus przyuczał ich do wznoszenia spontanicznych okrzyków radości i entuzjazmu, w asyście kilku knechtów, którzy entuzjazm i zapał zgromadzonego tłumu, umiejętnie podsycali, trzymanymi w łapach bykowcami. Spędzono również pacholęta, w ich liczbie również kilku karłów, bo przyrost naturalny w podgrodziu raczej mizerny i ogoliwszy z grubsza, wręczono kwiaty, aby witały znamienitych gości wonnymi naręczami.
Na koniec dwóch kuchcików, wyciągnąwszy skądś nieco zszarzałe prześcieradło, wymalowało węglem, pod kierunkiem Ochmistrzyni na nim napis: "SERTECZNIE FITAMY FASZE MILOSICI!" i wywiesiło nad bramą, niczym białą, czy raczej szarą szmatę, oznajmiającą kompletną kapitulację. Mrok zastał więc zamek mniej więcej gotowym do nadejścia znamienitych gości. 
Poranek zapowiadał się, mimo wszystko, całkiem przyjemnie, przeciąg hulał jak zwykle w korytarzach zamku niosąc ze sobą woń stęchlizny z lochów, a z kuchni dla odmiany przypalonej pieczeni, gotowanej kapusty i zgniłych warzyw. Ochmistrzyni osobiście oddawała się praktykom kucharzenia. Po ostatnim jej kulinarnym popisie pół zamku wiło się w bólach, a kolejki do gdaniska zaczynały pod bramą. 
Lekko pobrzękując strunami lutni, siedziałem na zimnych schodach prowadzących do wieży mojego kumpla Alchemika, starając się dojść do siebie po wczorajszym wieczorze, spędzonym w towarzystwie pokaźnego gąsiorka wina, zwiniętego w tym bałaganie z piwniczki, kiedy wpadł na mnie z impetem ulubiony paź Hrabiny. Wydając odgłos zarzynanej świni lutnia spadła na posadzkę, a ja poturlałem się po schodach, aż w kościach łupnęło. 
"Czego, do stu tysięcy..., się pchasz, durna pało!" pisnąłem wkurzony do białości. Paź wcale niezbity z tropu, wypalił z miejsca: "A wizytancja przyjeżdża pokrako! Nie słyszałeś? Dyrdaj do miłościwie nam panującej,  w podskokach!" 
"No i fajnie" - pomyślałem, nie zapominając poczęstować pazia, w rewanżu, solidnym kopem w żyć - "Szykuje się chałturka! Może jakąś pieśń każą zaśpiewać, albo i kilka żartów rzucić w trakcie uczty. No a przy okazji i zje się w końcu coś lepszego niż kapustę niedogotowaną, czy wodnistą polewkę serwowaną służbie w zamkowej kuchni. A i wizytatorzy grosza rzucą, to i na nowe ciżmy będzie i dzban piwa w karczmie, albo nawet dwa!"  
Tą wizją natchniony podzwaniając radośnie dzwoneczkami na błazeńskiej czapce, podreptałem do komnat Miłościwie mi również Panującej. Wpadłem do komnaty z przymilnym uśmiechem na pysku i zdębiałem. Cały management zamku już był obecny. Ochmistrzyni, Majordomus, Dowódca knechtów, Podkomorzy, Podczaszy, Koniuszy i oczywiście Alchemik. Dowódca capnął mnie za kołnierz, udowadniając, że refleks ma nadal całkiem niezły a i łapę ciężką. Uśmiechał się przy tym wrednie niczym wielkie kocisko z Cheshire, które wylegiwało się na kolanach Hrabiny. Zadyndałem w powietrzu machając pociesznie nogami w żółtych ciżmach i starając się wyglądać niewinnie. 
"O, tego tu, błazna, do lochu na przyjazd ichmości wizytatorów, winniśmy wsadzić!" - Alchemik chyba nadal nie mógł zapomnieć niewinnego żartu z przepisem na kamień filozoficzny. Dowcip kosztował go pół pracowni oraz czuprynę, bo wszystko wyleciało w powietrze z niemałym hukiem. Fakt może i przesadziłem odrobinę, ale żeby być, aż tak mściwym? To nie po chrześcijańsku! Szczególnie, że łysy bardziej odpowiadał stereotypowemu wizerunkowi maga. Ładny mi przyjaciel! Spojrzałem na niego z wyrzutem w oczach. Niemym, bo Dowódca drugą łapą zatkał mi gębę, żebym głosu bez potrzeby nie zabierał. 
Tym razem jednak i Ochmistrzyni poparła wniosek, piskliwie zapewniając, że z tym "łazęgą i powsinogą", znaczy moją skromną osobą, samo utrapienie i kłopot i najlepiej to "język by wyrwać i o głowę skrócić". Tu wydałem z siebie, mimo niedźwiedziej łapy Dowódcy, stłumiony jęk i wybałuszyłem w przerażeniu ślepia. 
"No i będzie bałwan jeden, lazł przed oczy wizytacji, a jeszcze o tym czy owym chlapnie bez potrzeby!"  - mruknął jadowicie Hrabinie do ucha Majordomus - "Na przykład o zeszłorocznym pogłównem, które nam zbójcy zrabowali", tu mrugnął porozumiewawczo do Miłościwie Nam Panującej.  
Hrabina entuzjastycznie skinęła głową, ozdobioną upudrowaną koafiurą i zdecydowała radośnie - "Racja! Won z nim do lochu! Nie będzie psuł nam dobrego pi-aru!" 
Na gwizd Dowódcy do komnaty wpadło dwóch zakapiorów, ubranych w wytytłane w tłuszczu i kurzu pordzewiałe kolczugi i zataszczyło mnie do lochu z niemałą wprawą i jeszcze większą radochą. Miękkim lobem przeleciałem przez celę. "Leżeć!" warknął ten bardziej widać wymowny i obaj zarechotali nieprzyjemnie. Ledwo podniosłem pysk z kopy zgniłego siana, w której wylądowałem, kiedy z potępieńczym jękiem, coś walnęło mnie w łeb i zapadła ciemność. 

cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz