Podobno szaleństwo to powtarzanie dokładnie tych samych czynności w oczekiwaniu, że zakończą się zupełnie odmiennym rezultatem. W takim razie życie w korporacji jest szaleństwem do kwadratu, albo i do sześcianu. Cały czas powtarza sie te same działania, zmieniając jedynie ich nazwy i oczekuje się, że rezultat zmieni się jakimś magicznym sposobem. Najzabawniejsze mimo wszystko jest to, że wszyscy z niezmiennym entuzjazmem oczekują wyniku i kiedy okazuje się, że niestety - znów to samo, są zawiedzeni okropnie tym że niestety nie wyszło.
Pracuję w korporacji. Już ponad 6 lat będzie, jak zostałem zlinowany, sparametryzowany, zKPI'owany i dostaję pensję według HAY'a. i jestem na poziomie wtajemniczenia B -4. Co oznacza że do Zarządu mam mojego managera, jego managera i managera tego managera a potem to już Zarząd.
I po trosze staję się szaleńcem na zasadzie jak wpadniesz między wrony, to kracz jak one. A więc kraczę... aż mnie gardło boli. I nadal nic nie rozumiem.
Przykładem najfajniejszym i najbardziej reprezentatywnym, a w dodatku bliskim mi nieco, ze względu na zainteresowania, jest tworzenie i wdrażanie systemów informatycznych i aplikacji. Jest to proces niezmiennie zabawny i niezmiennie kończący się fiaskiem. Ktokolwiek by to robił. Siedząc obecnie na warsztatach parametryzacyjnych mam wrażenie deja-vu. Wdrażaliśmy, czy też raczej dostaliśmy już chyba z pięć takich systemów i żaden, słownie żaden, nie ułatwiał pracy, a generował jedynie dodatkowe hasło i login do zapamiętania. Za to wszystkie miały być odkryciem na miarę De revolutionibus orbium coelestium Kopernika, a co najmniej teorii względności Einsteina. Niestety okazywało się że po prostu są średnio użyteczne. Dlaczego? Ano chyba dlatego, że projektowali je ludzie nie mający pojęcia o procesie dla którego są projektowane, analitycy i specjaliści od strategii, którzy posiadając wiedzę teoretyczną, siedzą w swoich, budowanych w mozole wieżach z kości słoniowej i nigdy nie skalali się spojrzeniem w dół na ziemię patrząc jedynie w górę - bynajmniej nie na niebo, raczej na szczyty kariery swojej czyli dla nas poziom B-1 czy B-0. Najlepszym systemem jaki widziałem był system wykonany u nas w biurze z kompletnym pominięciem wszelkich procedur a za to ze zrozumieniem i znajomością rzeczy, którą zdobywa się latami doświadczenia. Można? Można. Tylko po co? Skoro managerzy i liderzy projektów muszą odnosić sukcesy wdrażając buble. Ale za to zgodnie z procedurą.
Nie wiadomo o co chodzi? Jak nie wiadomo, to wiadomo, że chodzi o kasę. Kasa zaś, jaką wydają korporacje na systemy informatyczne i ich utrzymanie jest horrendalna. Są to setki tysięcy wydawane na lewo i prawo. W dodatku nikt nie patrzy na co to się wydaje, bo mało kto ma pojęcie o tym, o czym mowa, nie mając pojęcia o codziennym życiu pracowników na samym dole. A ci tam, na samym dole muszą przyjąć dary niebios i borykać się z nimi dzień w dzień, robiąc w dodatku miny liche i durnowate, kiedy jakiś manager raczy zapytać czy to cudowne narzędzie nie ułatwiło im życia i nie jest wspaniałym rozwiązaniem wszelkich problemów. I tak najważniejsze jest że projekt zakończył się sukcesem bez względu na cenę czy straty. W korporacji bowiem nie ma trudności a tylko wyzwania i nie ma porażek a jedynie same nieustanne pasmo sukcesów.
Pracuję w korporacji. Już ponad 6 lat będzie, jak zostałem zlinowany, sparametryzowany, zKPI'owany i dostaję pensję według HAY'a. i jestem na poziomie wtajemniczenia B -4. Co oznacza że do Zarządu mam mojego managera, jego managera i managera tego managera a potem to już Zarząd.
I po trosze staję się szaleńcem na zasadzie jak wpadniesz między wrony, to kracz jak one. A więc kraczę... aż mnie gardło boli. I nadal nic nie rozumiem.
Przykładem najfajniejszym i najbardziej reprezentatywnym, a w dodatku bliskim mi nieco, ze względu na zainteresowania, jest tworzenie i wdrażanie systemów informatycznych i aplikacji. Jest to proces niezmiennie zabawny i niezmiennie kończący się fiaskiem. Ktokolwiek by to robił. Siedząc obecnie na warsztatach parametryzacyjnych mam wrażenie deja-vu. Wdrażaliśmy, czy też raczej dostaliśmy już chyba z pięć takich systemów i żaden, słownie żaden, nie ułatwiał pracy, a generował jedynie dodatkowe hasło i login do zapamiętania. Za to wszystkie miały być odkryciem na miarę De revolutionibus orbium coelestium Kopernika, a co najmniej teorii względności Einsteina. Niestety okazywało się że po prostu są średnio użyteczne. Dlaczego? Ano chyba dlatego, że projektowali je ludzie nie mający pojęcia o procesie dla którego są projektowane, analitycy i specjaliści od strategii, którzy posiadając wiedzę teoretyczną, siedzą w swoich, budowanych w mozole wieżach z kości słoniowej i nigdy nie skalali się spojrzeniem w dół na ziemię patrząc jedynie w górę - bynajmniej nie na niebo, raczej na szczyty kariery swojej czyli dla nas poziom B-1 czy B-0. Najlepszym systemem jaki widziałem był system wykonany u nas w biurze z kompletnym pominięciem wszelkich procedur a za to ze zrozumieniem i znajomością rzeczy, którą zdobywa się latami doświadczenia. Można? Można. Tylko po co? Skoro managerzy i liderzy projektów muszą odnosić sukcesy wdrażając buble. Ale za to zgodnie z procedurą.
Nie wiadomo o co chodzi? Jak nie wiadomo, to wiadomo, że chodzi o kasę. Kasa zaś, jaką wydają korporacje na systemy informatyczne i ich utrzymanie jest horrendalna. Są to setki tysięcy wydawane na lewo i prawo. W dodatku nikt nie patrzy na co to się wydaje, bo mało kto ma pojęcie o tym, o czym mowa, nie mając pojęcia o codziennym życiu pracowników na samym dole. A ci tam, na samym dole muszą przyjąć dary niebios i borykać się z nimi dzień w dzień, robiąc w dodatku miny liche i durnowate, kiedy jakiś manager raczy zapytać czy to cudowne narzędzie nie ułatwiło im życia i nie jest wspaniałym rozwiązaniem wszelkich problemów. I tak najważniejsze jest że projekt zakończył się sukcesem bez względu na cenę czy straty. W korporacji bowiem nie ma trudności a tylko wyzwania i nie ma porażek a jedynie same nieustanne pasmo sukcesów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz