wtorek, 24 lipca 2012

ASMR dla każdego!

Co to właściwie jest ASMR? (Autonomous Sensory Meridian Response). To według internetu takie przyjemne mrowienie zaczynające się na głowie i szyi, a potem z różnym natężeniem schodzącym w dół kręgosłupa. Swoją drogą bardzo przyjemne uczucie co potwierdzam z autopsji. A ma to być wywoływane przez z pozoru nudne i niewinne filmiki jak ten oto pod spodem - nie zmuszam do oglądania nikogo no i oczywiście nie gwarantuję frajdy :) zresztą nudne to jak flaki z olejem




Inne  pokazują czesanie włosów, osobę spokojnym głosem opowiadającą historię czy stukanie w okładkę książki. Ba! Jeden nawet widziałem gdzie ktoś sobie nagrał sesję windows i klikanie tam i sam po akcesoriach. Ekstra! Serio. Taki mały szał w sieci. Jeden z wielu.
Tyle, że dla każdego wzorzec myślowy jest podobno inny, stąd też na każdego działa co innego. Podobno ma to mieć dobry wpływ na samopoczucie, leczyć depresję a także permanentne stany lękowe. Ponieważ ostatnio cierpię na stany lękowe, bezsenność, depresję i prawdopodobnie także lekką paranoję, obejrzałem jeden, drugi, trzeci filmik i stwierdziłem, że chyba moje wzorce myślowe są zupełnie inne niż tych, którzy komentowali te filmiki, piszcząc z radochy. A może nie jestem po prostu jeszcze pokoleniem 2.0 ? W każdym razie, tylko jedna sprawa wywoływała u mnie takie uczucie. Jedna, jedyna i żadna inna. A więc może jednak jestem podatny na bodźce wywołujące ASMR?  Dokładnie jeden z nich. Szkoda tylko, że w internecie akurat mojego wzorca nie ma. Tak więc pozbawiony swojego wieczornego "orgazmu głowy" szczerze ubolewam nad tymi, którzy szukają podobnych uciech w sieci. Chociaż rozumiem doskonale, że nawet  marny substytut jest więcej niż kompletnym brakiem. Mimo to ja nie przyjmuję substytutów a mój umysł nie ma zamiaru się nimi zadowalać. Tym gorzej dla mnie? Amen.

czwartek, 19 lipca 2012

Po wakacjach.

Wakacje to dość niezwykła pora. Wszyscy starają się wyluzować na siłę. Więc i mnie to nie minęło. Po pierwsze bo obiecałem młodym a po drugie, bo zawsze miałem pociąg do podróży. Mimo że kiedy wracam na moje śmiecie, czuję się na swoim miejscu, lubię podróże. Lubię poznawać inne miejsca i innych ludzi. A więc w tym roku pod naciskiem wyluzowanej nastolatki, wybraliśmy Włochy. No i dobrze! Podróż samochodem to jakieś 1400 kilometrów przez Alpy, czy tam inne jakieś Himalaje, no i oczywiście zderzenie naszej rzeczywistości z nieco inną  - tą bardziej śródziemnomorską. Poza tym Italia to kolebka cywilizacji europejskiej, zamieszkiwana przez dumnych potomków samych Rzymian i takie tam inne. Moje serce historyka rwało się do zwiedzania, jak pies z łańcucha na widok miski kiełbasy.  Powinno być ciekawie. I było. Do granicy Słowackiej jechaliśmy tyle samo czasu, przez 250 kilometrów, co w Słowacji do Bratysławy przez 400. Paranoja! Austria jak zwykle, widziana przeze mnie z perspektywy autostrady i tubylców, którzy śmieją się pod nosem z mojego szkolnego niemieckiego, ale są na tyle mili, żeby rozumieć to co do nich, nieco niegramatycznie, mówię.Włochy - jakaż odmiana. Nikt nie rozumie ani słowa z mojej angielszczyzny. Już miałem zacząć mieć pretensje do Marka (mojego ulubionego i jak dotąd najlepszego nauczyciela tegoż języka, że mi nie powiedział, że d.. ze mnie nie uczeń), kiedy zorientowałem się, że nie tylko mojej angielszczyzny, ale i rodowitych angoli - nie rozumieją wcale. Przeszedłem więc na niemiecki z podobnym rezultatem, tyle że wywołując uśmiechy politowania. No i w końcu doszło do wymownego gestykulowania i idiomatycznej polszczyzny, ku uciesze jakichś zabłąkanych podobnie jak my rodaków. Pal sześć kwestie językowe! Jakże podoba mi się tam rytm dnia. Ot pracujemy do 12.00 - potem zamykamy wszystko  - bez różnicy: sklep, biuro, urząd, ambasadę i idziemy odpocząć do 14  - 15.  Potem popracujemy jeszcze odrobinkę i wieczorem fiesta! Do kiedy mamy siły. Bosko! W sumie mi odpowiada. Ale nie byłem przygotowany na to w miejscowości bądź co bądź wypoczynkowej będzie otwarta po 12 tylko jedna knajpa. Plaża to również nowe doświadczenie. Nigdy między 11 a 15  - to taki wymyślny i przyznaję dość bolesny sposób popełnienia samobójstwa. W cieniu mamy jakieś 40 stopni a więc po kilkumetrowym spacerku po piachu, dostaniesz bracie bąbli na podeszwach i poparzeń całkiem fajnego stopnia. Jak już zapłaci się za leżaki i parasol (jedyny cywilizowany sposób na plażowanie się) i chce się człowiek zdrzemnąć spokojnie, bo upał i ogólnie miło w cieniu, to przyłazi ktoś i nagabuje - okularki? oryginalne! kapelutek dla szefunia? może bandana? tatuaż, torebka od Vittona, Gucciego (Taaaa! Na pewno!), buty, paski, koce, ręczniki, krawaty, latawce,zegarki (gość chciał mi opchnąć Rolexa ;) za 5 euro), pluszaki i co tylko sobie zamarzyć może człowiek leżący na plaży. Nawet masaż tajski lub fryzurę a'la Snoop Dog. Ekstra! Wszystko to sprzedają Hindusi, Pakistańczycy, Wietnamczycy, Afrykanie i kto tam jeszcze z całego świata. Sam na własne uszy słyszałem jak dwóch czarnych gości rozmawiało ze sobą językiem mlaskowym, którym posługują się buszmeni  i może jeszcze kilka plemion Afryki środkowej. Szok!
 Z pewną nostalgią pomyślałem o gościach, którzy łażą po plaży nad Bałtykiem i sprzedają bogu ducha winne jagodzianki czy lody. "Rewelacja na Bałtyku! Lody, lody na patyku!"  Ten tekst tutaj zastąpiony jest śpiewnym krzykiem gościa pchającego wózek z zatopionymi w wodzie kawałkami kokosa: Cocco bello cocco!! Facet ma gardziołko jak śpiewak operetkowy! Mniejsza z tym. Dzieci mi uciekły do morza jak przy parasolu obok jakaś laska, zdjęła stanik i zaczęła opalać się topless. W sumie na widok tych mecyi i ja miałem ochotę zrejterować. A gdzież skromność niewieścia nie mówiąc o pewnej miłej dozie samokrytycyzmu? Tfu! W dodatku Włoszki są na ogół niezbyt ładne i nawet nie ma na czym oka zawiesić. Za to Włosi.. ech.. śliczne chłopunie. Smagli, czarne włoski, często długie i kręcone. Tyle, że jak już taki  trzydziestolatek idzie sobie na plażę to bynajmniej nie towarzyszy mu donna o aparycji Moniki Bellucci, nie ważne - żona, kochanka, przyjaciółka z pracy - tylko matrona o nobliwym wyglądzie starej wiedźmy - włoska mamma. Bo mamusia jest dla Włocha najważniejsza! Szczególnie, że mniej więcej do 50-tki sporo Włochów mieszka z mamusią i jest przez nie opierana i karmiona. Dolce vita!
Życie religijne również kwitnie. Msza wakacyjna w języku włoskim to przeżycie samo w sobie. Otóż niby ryt znamy, teksty też, nawet melodie piosenek takie jakieś znajome, a i tak nic nie rozumiemy - szczególnie z kazania - oczywiście po włosku! No, są teksty wydrukowane dla turystów - oczywiście po włosku! Na coś się zdała moja szkolna łacina. Wiedziałem kiedy klęknąć. Na wszystko jednak dobrym lekiem jest spritz, wlewany w siebie w największych możliwych ilościach. Skład przybliżony - wytrawne musujące wino, aperol lub campari, woda gazowana, pomarańczka i lód. No i plażowanie jest już znośniejsze.
Ponieważ ogólnie jednak plaża, nie jest moją ulubioną rozrywką, gwoździem programu całej wycieczki miało być zwiedzanie. A więc najbliżej - Verona - miasto znane nam z tragedii Szekspira i jak się okazało całkiem nieźle marketingowo wykorzystujące tą sławę. Otóż jest tam dom Julii (byliśmy) i pewnie też dom Romea tylko nie znalazłem, grób Julii i pewnie też grób Romea, a także miliardy pamiątek dla miłośników kochanków z Verony, oczywiście made in China. Miasto jednak jest piękne. Szczególnie jeśli pominiemy tabuny turystów z całego globu.

Wąskie uliczki, włoski renesasns i pozostałości imperium rzymskiego wkomponowane w zabudowę nieco późniejszą. Szczególnie amfiteatr - można tam obejrzeć opery i przedstawienia. Szkoda, że nie było czasu.
Tak jak i na Wenecję. To miasto cudownie zatłoczone, mające pomimo upału i tłoku niewątpliwie magiczny urok. Żeby tylko przejść się po nim potrzeba przynajmniej 5 - 6 godzin. Na zwiedzanie trzeba by poświęcić całe tygodnie. I taki mol książkowy jak ja miałby co robić przez 24 godziny na dobę. Ale Wenecja to nie tylko turyści. Wędrując tłocznymi arteriami dla przyjezdnych zauważyłem, że bocznymi zaułkami nikt prawnie nie chodzi. Tylko kilku tubylców. Więc w drodze powrotnej spróbowałem. Trasę, którą szliśmy ponad godzinę dało się zrobić w 35 minut. I to biorąc pod uwagę, że ze dwa razy straciłem orientację w tym labiryncie. A Wenecja to przecież kanały. Nawet tak bardzo nie śmierdzą - wydano mnóstwo pieniędzy na ich oczyszczanie. Z dobrym skutkiem. Za to są równie tłoczne jak uliczki - gondole, motorówki, stateczki, łódki i wszytko to płynie gdzieś w jakimś celu  - pierwszy raz widziałem korki w kanałach! Motorówki, podobno obstawione w całości przez miejscowych mafiosi, kosztują koszmarną kasę. Gondole zresztą też, ale można sobie zamówić śpiewaka, który podczas rejsu będzie śpiewał nam ballady i romanse. Bardzo romantyczna i cholernie droga rozrywka.

Miasto żyje dzięki turystom, z turystami a często i z turystów. Ten wielobarwny, wielojęzyczny, krzykliwy tłum, przepływa pomiędzy placem Świętego Marka a Rialto, rozlewając się bocznymi odnogami po innych wartych odwiedzenia miejsca, drepcząc z rozdziawionymi gębami i zadartymi głowami tworzy kilometrowe kolejki do muzeów i kościołów. Czasem słyszy się tylko krzyk i zamieszanie w tłumie, kiedy jakiś nieszczęsny Amerykaniń, Niemiec, Japończyk czy Szwed straci portfel lub aparat, zerwany mu z ramienia przez złodzieja, który natychmiast znika w labiryncie zaułków. A mimo to kocham Wenecję. Przy całym jej szaleństwie. Choćby za to, że w sklepach mówią po angielsku. A na promie mogłem sobie słuchać do woli rosyjskiego od Kazachów, którzy całym klanem chyba (jeśli patrzeć na ilość) wybrali się tu na wakacje.
Tydzień jednak to krótko i trzeba było zwijać żagle. Przyznaję poza tym że jestem mięsożerny a dieta włoska (makarony, pizze, lasagne, owoce morza) jest pyszna, ale w mięso nie obfituje. Najwyraźniej więc miałem minę kanibala po miesięcznym głodzie, pochłaniając w Austrii, mój ogromny, soczysty i cudownie wieprzowy, schnitzel na tarasie knajpy z widokiem na Woerthersee, bo spojrzenia siedzących obok Austriaków były nieco przerażone aczkolwiek wymowne. Koniec końców, ze sztuki najbardziej lubię sztukę mięsa. Cała reszta to tylko wspomnienie z wakacji.