wtorek, 27 marca 2012

CIA - ły ten zgiełk

A więc mamy znowu odgrzewaną aferę. Pomimo dalszych perturbacji koalicyjnych na temat reformy emerytalnej (która to już?), "sprawy Madzi" na której największy kapitał medialny zbija p.Rutkowski znany wcześniej jako Detektyw, horrendalnych cen beznzyny (w Bździszewie już brakuje dwóch groszy do 6 PLN), dziś zajmujemy się z rana więzieniami CIA, które za tajnym i cichym zezwoleniem władz, zorganizowano sobie w naszym kraju. Bo wiadomo w US of A prasa dowiedziałaby się szybciej i byłaby wpadka jak po wycieku filmików z GITMO. A tego przecież żaden wywiad nie zniesie. Co innego w jakiejś tam Polsce. Ostatecznie większość amerykańskich wyborców nawet nie ma bladego pojęcia gdzie leży to coś. (A w ogóle to miasto to w jakim stanie jest? No papież jakiś był chyba z Polski i ten taki wąsaty.) Tak więc nasz rząd w ferworze bycia docenianym przez Wielkiego Sojusznika zgadza się na wszystko. Łącznie z łamaniem praw człowieka i konwencji dotyczących traktowania jeńców wojennych. Ale co tam, grunt że otrzymamy od CIA potem F16, nowoczesne korwety ( średnio się nadające ale duże i takie reprezentacyjne), tarczę antyrakietową oraz uznanie Wielkiego Brata. A co tam, że tak jakby było to zrezygnowanie z suwerenności nad częścią  terytorium RP. Bo CIA więzienia co prawda prowadziła na naszym terytorium, ale w żadnym zakresie nie podlegały one naszej władzy czy kontroli. I mogła sobie robić i robiła co chciała.
A tymczasem czasy się zmieniają. Zmieniają się też prezydenci i jak widać mr. Obama ma w nosie ustalenia z polaczkami i prywatnie jest gotowy układać się z Putinem, byle ten dał mu "odrobinę przestrzeni" co przed wyborami i z nadzieją na reelekcję, ważniejsze jest od układów i układzików z jakąś tam środkowoeuropejską republiczką, która w razie czego i tak przypadnie Rosji przy podziale łupów. Niestety nasi politycy zapominają, że w polityce zasady gry nie są oparte na fair play a na uzyskaniu największych korzyści dla siebie jak najmniejszym nakładem sił. Niestety prasa i dziennikarze wszędzie wejdą i cała operacja się rypła. A teraz Siemiątkowski ma odpowiadać przed sądem za przekroczenie uprawnień i naruszenie prawa międzynarodowego. Ktoś widać musi być rzucony lwom. Chociaż prawdopodobnie będą to i tak bardzo łagodne i miłe kotki.
A nasz obraz w opinii świata znowu wypadł blado. Chociaż jak znam życie, niedługo jakiś bardziej przedsiębiorczy rodak stwierdzi, że można by to wykorzystać marketingowo i zaproponuje atrakcję turystyczną w rodzaju spędzenia nocy w więzieniu CIA w której główną atrakcją będzie nocne przesłuchanie, połączone z wymyślnymi torturami. Dla mnie może nie, ale założę się że dla zwolenników nieco bardziej perwersyjnych zabaw, oferta ta nie byłaby pozbawiona pewnego uroku. 

sobota, 24 marca 2012

Paranoja ®©™

Czytałem sobie dzisiaj do śniadania Politykę zeszłotygodniową. Z reguły kupuję coś do czytania w poniedziałek  i mam czas poczytać dopiero w sobotę. Przyznaję że pomimo lekkiego bólu głowy - pewnie ciśnienie rośnie - lekko się zaniepokoiłem. A o co chodziło? Bardzo tak niewinnie o prawa do znaków towarowych. Oczywiście świtało mi tam mimo tego że ledwo otworzyłem oczy, na temat rejestracji znaków towarowych, ich ochrony i tego typu rzeczach. Jestem za uważam, że jak sobie ktoś wymyślił fajną nazwę dla towaru to niech mu tam będzie - niech sobie ma i innym wara od tego. Ale są rzeczywiście pewne nazwy, które pierwotnie były nazwą towaru a obecnie są zwrotem idiomatycznym oznaczającym coś bardziej uniwersalnego niż towar jednej firmy. Czy w takim wypadku podlegają nadal ochronie? Cała osnowa tematu rozwijała się wokół listów wysłanych przez kancelarię prawną obsługującą E.Wedel do ludzi  - blogerów, dziennikarzy którzy ośmielili się użyć w swoich wypocinach nazwy "ptasie mleczko" - otóż szanowani prawnicy uważają że podając gdzieś tam przepis na ptasie mleczko należało zaznaczyć że all rights reserved i ogólnie tylko Wedel jest prawdziwym właścicielem tejże nazwy i jeżeli tego autorzy nie zrobią to zostaną pozwani i narażą się bardzo na koszta sądowe i odszkodowanie. W sumie zabawne prawda? Szczególnie że Wedel nie mogąc, mniejsza o powód, zarejestrować znaku towarowego w Polsce udał się z tym do Hiszpanii i tam zarejestrował znak dla całej UE. A przez to i my musimy to zastrzeżenie respektować. Jestem pełen uznania dla  prawników tej szacownej firmy, aczkolwiek z tym strzeżeniem praw klienta do znaku nieco przesadzili.
Otóż z czasem pewne nazwy będące znakiem towarowym stają się zwrotami potocznymi tak jak adidasy, ptasie mleczko, oscypek, czy inne temu podobne. Jak mówię, że na targu widziałem fajne adidasy to tak naprawdę nie mówię o tym że stały tam buty firmy  ADIDAS ®©™ czy co tam jeszcze należy po tym wpisać a chodzi mi po prostu o obuwie sportowe np. firmy Puma lub też Adidos albo Piuma, których to na stolikach pełno. W tym samym znaczeniu jak mówię, że idę po pampersy (wyrosłem na szczęście) to mam na myśli jakiekolwiek pieluchy łącznie z tymi o wdzięcznej nazwie Pupasy. Uważam więc że walczenie o swój znaczek ®©™w tak obcesowy sposób przez firmy jest raczej niesmaczne i obawiam się że nieskuteczne. Podobną sytuację mamy tu ze słynnym Oscypkiem ®©™, który jeszcze parę lat temu był zwykłym oscypkiem i jakoś do łba pustego mi nie przyszło zajadając się nimi w Żywcu, że tak naprawdę to nie wpylam oscypka tylko jakiś tam pośledni ser wędzony o smaku starych skarpet bo prawdziwy Oscypek®©™ to ja mogę dostać tylko w Zakopanem i tylko od Bachledy-Córusia. Moim skromnym zdaniem smakiem nie różnią się wcale, kolorem też  a te wszystkie ®©™ ani mu dodają ani odejmują. Wyobraziłem sobie taki świat w którym niedługo po każdym rzeczowniku będzie trzeba wpisać właśnie któryś z tych znaczków ®©™ a to z powodu tego że jakiś spryciarz sobie to zarejestruje, zastrzeże i tyle.
Będziemy więc mieli całkiem wesołe życie ®©™ chociaż to paranoja®©™ kompletna. I za przeproszeniem z takimi uregulowaniami regulator może mnie pocałować w d ®©™



czwartek, 22 marca 2012

Wieczór z google

No i mamy już dostępne Google Street View Polska. Odjazd! Od razu po powrocie siadłem i bawię sie do bólu. Szczególnie, że znajomy dzwonił parskając śmiechem w słuchawkę i przesłał mi linka. No fajnie! Popularność bywa męcząca. Jak znalazł na GSV stoimy obaj pod naszym biurem i korzystamy z przerwy na fajkę. Kto by pomyślał, że mnie uwiecznią spece od googlowej mapki foto. No nic. Jakoś przeżyję - nie jest to bardzo kompromitujące, ale niektórym radzę przeglądnąć dobrze miejsca odwiedzane potajemnie, żeby wstydu nie było potem przed znajomymi lub i czego gorszego. :) Uwaga! Street View Patrzy! W razie czego znam wyśmienitego prawnika, który może pozwać Google w Waszym imieniu, albo służyć pomocą w razie gdyby Was pozwano za cokolwiek Google ujawnił.
A na interia.pl wyczytałem właśnie, że The Sun podało iż terroryści planują zamachy i szkolą się w internecie grając w gry komputerowe on-line.
Dżihadyści na ten przykład upodobali sobie Call of Duty (ja osobiście popieram jak najbardziej ten wybór -gra się przyjemnie), Al-Kaida prawdopodobnie gra cała w Medal of Honor (hurraaa! przeszedłem na PS2 już dwie części)  a radykalniejsze odłamy całe noce i dni spędzają na łupaniu w Modern Warfare 3 (lamerzy!). Ekstra. Porozumiewając się ze sobą w grze tajnym kodem, szkolą rekrutów w walce miejskiej oraz układają mordercze plany, co do zdobycia władzy nad światem.  Wow. Implikacje tych rewelacyjnych odkryć są cudownie optymistyczne. Po pierwsze - nie grożą nam już żadne ataki terrorystyczne - terroryści grając nocami  i dniami po jakimś czasie będą kompletnie uzależnieni i wymrą śmiercią okropną z otyłości i kompletnego wyprania mózgu. Po drugie nawet jeśli pierwszy scenariusz się nie spełni, to terrorysta szkolony w taki sposób będzie banalnie łatwy do rozpoznania na ulicy - blada cera, podkrążone i czerwone oczy, nieco nieobecny wzrok oraz brzuchol od zajadania chipsów w czasie treningu. Jak takiego zombie zobaczysz brachu na ulicy, lej w pysk bo to pewnie jakiś n00b z Al-Kaidy. Po trzecie jeśli nawet wyszkoleni w zabijaniu wszelakimi sposobami terroryści rozpełzną się po całym świecie, sami też jesteśmy nieźle przeszkoleni na tym samym poligonie. I nie chwaląc się nawet taka lama jak ja załatwił ich setki na wirtualnym polu chwały, a więc dajcie mi tylko jakiegoś gnata i kilka granatów, to sam załatwię ten problem w góra trzy noce.
Swoją drogą jeśli jakakolwiek gazeta płaci swoim redaktorom za wymyślanie podobnych idiotyzmów to gratuluję takiej pracy! Ja sobie chrzanię farmazony, ale na mój własny rachunek i nikt mi za to nie płaci - co najwyżej ja płacę za dostęp do netu, żeby móc sobie w ten sposób poopowiadać głupotki bo lubię. Ale może w końcu wydawcy The Sun odkryją kiedyś mój wątpliwy talent i będę bogaty robiąc to co i tak robię tyle, że za horrendalną kasę. Czekam niecierpliwie. :) 

środa, 21 marca 2012

Duchy wojny 2012

To było zaraz po północy, wieś spała jeszcze pogrążona w ciemnościach, kiedy jedyną drogą jaka prowadziła przez sam jej środek, wjechał transporter opancerzony pomalowany w ochronny kamuflaż. Ze środka wrzeszcząc w obcym języku wysypali się najeźdźcy, w przepoconych mundurach, butach podkutych żelazem, z karabinami trzymanymi w rękach. Kompletnie pijani. Ich dowódca kopniakiem wywalił drzwi pierwszej chałupy i wrzeszcząc coś w swoim języku, strzelił w ciemność sienie, śmiał się kiedy mieszkańcy przestraszeni wybiegali na zewnątrz przy wtórze krzyków dzieci i ujadania wioskowych kundli. Zastrzelił próbującą go błagać o litość kobietę, a potem w drzwiach izby stanęła mała dziewczynka przestraszona hałasem.  Żołnierz podszedł do niej z pistoletem w ręku mówiąc tonem nie znoszącym sprzeciwu. Nic nie rozumiała. Patrzyła na niego i próbowała uśmiechnąć - byle tylko nie robił jej krzywdy. A obcy wciąż uśmiechając się do dziecka strzelił jej prosto w twarz. A potem jak zaszczute psiaki zabił jej rodzeństwo. Wyciągnął ciała na podwórko oblał benzyną i podpalił. Po chwili czuć było straszliwy zapach palonych zwłok i czarny dym zasnuł całą scenę
.
Jednej nocy zginęło szesnastu ludzi - nie żołnierzy regularnej armii, ani nawet nie partyzantów walczących z bronią w ręku - zwykłych wieśniaków, którzy nawet nie wiedzieli dlaczego giną. Kobiety i dzieci.

Jakie mamy skojarzenia - my Polacy czytając taki tekst?

Czarne krzyże na burcie transportera opancerzonego, trupie czaszki na czapce podoficera dowodzącego patrolem, polska wioska gdzieś w zamojskim rok 1943 lub 1942, komendy wywrzaskiwane w języku niemieckim i psychopatycznych morderców o nordyckim wyglądzie ubranych w czarne mundury SS. Prawda?


Bezsilność mordowanych ofiar i pragnienie zemsty ich ojców, braci i mężów. Nasze pokolenie nie pamięta nic z tego. Ani paraliżującego strachu i bezsilnego oczekiwania na swój los, kiedy kompanie pacyfikacyjne przejeżdżały przez wsie i miasta, ani łapanek na ulicach, ani wściekłości i pragnienia zemsty na okupancie silniejszego niż instynkt samozachowawczy. Ale wystarczy zapytać dziadków. Oni jeszcze pamiętają.

No to co powiecie na to:

http://fakty.interia.pl/galerie/swiat/masakra-cywilow-w-afganistanie-drastyczne/zdjecie/duze,1607599,1,268 

To mogło właśnie tak wyglądać. Bardzo podobnie prawda? Opis ten pasuje i do mordowania naszych rodaków i tych afgańskich wieśniaków. Z jednym wyjątkiem. Będąc w Afganistanie z naszą misją wojskową w jakiś sposób uczestniczymy w okupacji po tej drugiej stronie - po stronie okupanta - najeźdźcy. I jak się to ma niby do naszej tradycji i historii? Do legendy rycerskiej i sarmackiej dumy z tego że jako wolny naród szanujemy wolność innych. I tylko żal mi jeszcze tych naszych żołnierzy, którzy wracają skrzywieni psychicznie z misji i tak naprawdę nie wiedzą, po co i dla kogo właściwie narażali własne życie i za co ich koledzy i przyjaciele zginęli, w tym przeklętym dalekim kraju. Czas się wycofać, póki jeszcze resztka honoru nam została. 

Kryzys dopada wszystkich

Rodacy! Straszliwe podwyżki benzyny i innych paliw dotykają nas okrutnymi mackami, ale nie tylko bijąc nasz po kieszeni - ale również wpływając na nasze bezpieczeństwo bezpośrednio. 
A oto przykład widziany przeze mnie osobiście na drodze - czyżby policji brakowało na paliwo i dostarcza radiowozy na miejsce patrolu lawetą? Horror.. 


 
Posted by Picasa

Marzenie Anny G.

Ot znalazłem w internecie wiadomość, która wstrząsnęła mną do głębi męskiego mojego jestestwa. Panowie! Kryj się kto może, albowiem źle się dzieje w państwie duńskim! A w Sejmie RP jeszcze gorzej. Panie Donaldzie! Miej się pan na baczności! Panie Jarku - porzuciwszy rolę nieustraszonego opozycjonisty kryj się czym prędzej! Przystojny niebywale pośle Ziobro! Ratuj się! Laboga! A czemuż to? A już uprzejmie wyjaśniam:
Poseł Anna Grodzka marzy o randce. Brak jej tylko odpowiedniego kandydata a wymagania ma niemałe: "Musi być wysoki, postawny, szarmancki, inteligentny" Znaczy się ja się nie łapię! Co stwierdzam z niejaką ulgą, albowiem wzrostu jestem nikczemnego, krępy - żeby nie powiedzieć grubawy oraz cham ze mnie i prostak, nie mówiąc o wątpliwym intelekcie - gdzież mnie do takiego Zbigniewa Ziobro czy nawet Jarosława Gowina o miłościwie nam panującym Premierze nie wspomnę.  "I oczywiście to on musi mnie zaprosić na randkę – precyzuje Grodzka, przyznając, że w tej kwestii jest tradycjonalistką."  Ja też, co z kolei ku mej wielkiej uciesze wyklucza mnie ponownie. Poseł Grodzka  pomimo eksperymentów ze swoim wizerunkiem, kolorami strojów i wizażem, niestety nie znalazła jeszcze swojego księcia z bajki (zapewniam na wszelki wypadek ponownie, że jestem jeno chudopachołkiem i daleko mi do książęcego tytułu) a więc jeśli jeszcze odrobinę poszuka i nie znajdzie, będzie naprawdę in extremis i nie na żarty zdesperowana, więc może złapać za byle co! Stąd wśród braci poselskiej i obywateli męskiego rodzaju panika powinna zapanować nie na żarty. A wiadomo - w desperacji ani na wygląd ani na intelekt się nie patrzy tylko łapie... no cokolwiek!  - więc nawet najbrzydsi i najstarsi powinni wiać gdzie pieprz rośnie!
W dodatku  na samym końcu wywiadu poseł bardzo kokieteryjnie dodaje "Za chwilę będę blondynką. Podobno mężczyźni wolą blondynki." 
Moim skromnym zdaniem zdaje się, że ze znalezieniem idealnej randki i partnera dla posła Anny, będzie duży kłopot.  Chyba że poseł Palikot stanie tu na wysokości zadania, dbając o życie osobiste swoich ludzi (bardzo wieloznaczne sformułowanie, nieprawdaż?!).
Chciałbym na koniec moich dywagacji poinformować posła Grodzką o pewnym drobnym fakcie o którym zdaje się zapomniała. Mężczyźni nie mają żadnych określonych preferencji co to koloru włosów. Naprawdę. Ja na ten przykład zawsze uwielbiałem brunetki a i tak moja największa miłość jest blondynką. Mój kolega ma bzika kompletnego na punkcie rudych a jego wybranka jest brunetką jak najbardziej. Nie ma tu logiki ani reguły. Poza jedną: mężczyźni, z całym należnym szacunkiem, po prostu WOLĄ KOBIETY.

http://www.fakt.pl/Anna-Grodzka-zdjecia-Anna-Grodzka-zali-sie-Faktowi-Nikt-nie-chce-sie-ze-mna-umowic-na-randke,artykuly,148539,1.html 

Antyterroryści show czyli poranek na spokojnym osiedlu

Poranna dawka wiadomości  - antyterroryści z Katowic wparowali do mieszkania jakichś Bogu ducha winnych obywateli, wywalili drzwi, obrzucili granatami hukowymi, walnęli wszystkich obecnych o glebę, aż im się uzębienie posypało, po czym ładnie postawili na nogi otrzepali z kurzu i pyłu, przeprosili grzecznie i pożegnali się... bo akurat okazało się że pomylili mieszkania. Po czym próbowali podobno do jeszcze jednych drzwi, równie zabawnie i niepotrzebnie. A w końcu trafili poszukiwanego, ale nauczeni doświadczeniem najpierw pewnie grzecznie zapukali i szurając nóżkami z pewnym zażenowaniem i rumieniąc się rozkosznie, poinformowali że chcieliby go aresztować jeśli nie ma nic przeciwko. Dziwię się szczerze, że rzeczony bandyta nie zwiał na odgłos wywalania drzwi i huku granatów po sąsiedzku - pewnie był schlany w 3 D albo na takim haju, że tylko pomarzyć. Oczywiście to nie wina samych antyterrorystów tylko ich wywiadu, który powinien chyba zebrać wcześniej dane co do numeru mieszkania a w razie gdyby nie było akurat nikogo kto potrafiłby czytać arabskie cyfry, wskazali paluszkiem (chociaż to nieładnie) - o to te drzwi a nie tamte na ten przykład nr 14 (pałeczka, krzesełko) albo nr 18 (pałeczka, bałwanek)  Tymczasem rzecznik policjantów w TV opowiada z rozbrajającą szczerością, że lokal w którym miał przebywać groźny przestępca, wskazał im "mieszkaniec osiedla", czyżby np. gospodarz domu? No to jeśli rzeczywiście wywiad naszych brygad antyterrorystycznych opiera się na wskazaniach jakiegoś ciecia i bez sprawdzenia wparowuje do lokalu i robi demolkę, zaczynam się nieco obawiać o całość mojego uzębienia. Na wszelki wypadek zrobiłem sobie już spis sąsiadów i powoli weryfikuję, czy któryś nie jest może terrorystą z Al-Kaidy, seryjnym mordercą lub światowej klasy kasiarzem. W sumie wszystko jest możliwe. Jak sobie przypomnę zajęcia z kryminologii i kryminalistyki to seryjni zabójcy są bardzo często szanowanymi członkami lokalnej społeczności, z oglądania Vabank I i  II wynika, że kasiarze są nobliwymi i kulturalnymi staruszkami grającymi na trąbce, a z prasy i filmów wiemy przecież terroryści samobójcy z Al-Kaidy bardzo często podszywają się pod staruszki, owinięte w pasie paczkami C4 lub semtexem, z detonatorem umieszczonym sprytnie w lasce.
Porażony tą świadomością już dzisiaj zamówiłem wzmocnienie drzwi wejściowych stalowymi sztabami, kupiłem worki, które umieszczę w oknach i zamontuję karabin maszynowy w łazience. No żywcem mnie nie wezmą!
A abstrahując od powyższego, chociaż utrzymując się w policyjnej tematyce. Zatrzymano wczoraj gościa który po dmuchnięciu w alkomacik miał 8 promili. To znaczy mógł mieć więcej, tylko alkomaty stosowane przez naszych policemanów mają skalę jedynie do 8 :) Przyznaję że czuję ogromny respekt wobec takiego wyczynu. Ba! Nawet odrobinę narodowej dumy! Nie darmo normy dawki śmiertelnej są podwyższone dla nas i sąsiadów zza Buga. Czy w związku z tym nie byłoby sensowne zakupienie alkomatów dostosowanych do nacji, która jak wiadomo od lat za kołnierz nie wylewa. Moglibyśmy wtedy uwieczniać wyczyny naszych rodaków aż do 20 promili nawet!


wtorek, 20 marca 2012

Plaga ekshumacyjna

Mam nowe zboczenie. Śledzę sobie wiadomości. Przyznaję, że czytniki internetowe i twitter są w tym dość pomocne. I opadają mnie czarne myśli. Tak grobowy nastrój nie licuje z wiosną, która dzisiaj o 6:14 nam zawitała astronomicznie. Odrobinę zapachniało wiosennym ciepłem i przyjemnie można było kości wygrzać w ostatni weekend. Wiosna!
Wszystko spod ziemi zaczyna wyłazić. Dosłownie. Chociaż przyznaję, że to makabryczne skojarzenie. Prokuratorzy orzekli. że na wiosnę trzeba przesadzać i zajęli się ekshumacjami. Masowo. Ma to podobno związek z koniecznością wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. I nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby w końcu pomogło to zamknąć śledztwo, skończyć z wątpliwościami i dać odpowiedzi na wszelkie pytania i spiskowe teorie (te niespiskowe też).  
W tym wypadku nie rozumiem jednak zupełnie jakimi tajnymi, czy jawnymi przesłankami kieruje się prokurator, który wbrew woli rodziny, ekshumuje kolejne ofiary tej tragedii, tylko po to, żeby po prześwietleniu ich tomografem, rentgenem, ultrafioletem, zapakować ponownie do trumny i urządzić kolejny pochówek. Paranoja. 
Oglądam czasem CSI czy Kości i wiem, że nauka może cuda szczególnie w Hollywood. Ale obawiam się, że cokolwiek znajdą nasi rodzimi czy też wypożyczeni na tą okazję z całego świata śledczy, nie pomoże w wyjaśnieniu wątpliwości, a stanowić będzie wyłącznie jeszcze jeden dowód tego, jak wiele dzieje się w śledztwie i jak bardzo prokuratorzy są potrzebni.  Trochę to niefajne, że muszą udowadniać w ten dość specyficzny sposób, że cokolwiek robią. Jeśli tak jest rzeczywiście, to wybrali sobie naprawdę fatalny sposób. 
Po pierwsze wszelkie badania powinny być przeprowadzone bezpośrednio po katastrofie - zakładam się, że gdyby tylko nasze MSZ wystąpiło z dość stanowczym żądaniem, Rosjanie nie mieliby dużego wyboru w obliczu opinii światowej. 
Po drugie moim skromnym zdaniem, pomimo starań prokuratorów silących się na bezstronność i niezależność, są zmuszeni lawirować pomiędzy Scyllą politycznych zależności a Charybdą opinii publicznej, która nie zawsze daje się nabierać na tanie sztuczki rodem z seriali kryminalnych. Ciekawe na jak długo jeszcze starczy im sił zanim w końcu zatoną w odmętach tego wiru. Ja z radością usłyszałbym w końcu jakieś odpowiedzi zamiast nowych pytań. 
Po trzecie w końcu, tragedia osobista rodzin i bliskich ofiar katastrofy ciągle jest rozgrzebywana w mało delikatny, jeśli nie powiedzieć chamski sposób i używana w takim celu jakim akurat komu wygodnie. Ciekawe do jakich jeszcze musi dojść zdarzeń, żeby ktoś zaczął się zastanawiać nad żywymi, dając święty spokój zmarłym .

Dni ktorych nie znamy

No to pierwszy dzień wiosny mam z głowy. Może to i lepiej. Te dwa dni miały być pracowite i bardzo owocne a tymczasem cały mój wysiłek skupił się na dwóch sprawach służbowych z których jedna okazała się głupsza od drugiej. Jak to zwykle bywa w korporacjach. Lepiej byłoby zapomnieć te dwa dni albo je przespać. Chociaż pachnie już wiosną to jeszcze zimno. Za to załatwiłem sobie parking dla roweru w naszym biurowcu.
I teraz z kieliszkiem wiśniówki w łapce słucham sobie Marka Grechuty i przyznaję rację ... ważne są tylko te dni których jeszcze nie znamy.
I w pamięci wygrzebuję dawno zapomniany koncert, kiedy siedziałem z wypiekami na policzkach w piątym rzędzie obok Dziewczyny podobnej do róży :), był to wieczór rozmarzony i nadzieje płonne. No i zaśpiewała mi potem - nie dokazuj, miły, nie dokazuj, ale pamiętam, że pan Marek śpiewał wtedy tak, że chciało się słuchać i chyba od tamtej pory lubię czasem wracać do poezji w jego wykonaniu.


sobota, 17 marca 2012

Beannachtaí na Féile Pádraig oraibh!

Siedzę właśnie z piwem w ręku moje ulubione irlandzkie czerwone i czuję się mało świątecznie. No, ale nie jestem Irlandczykiem. Dzień Świętego Patryka. Jeśli ktoś nie zna jego historii, polecam - bardzo pouczająca i jeśli podania mówią prawdę, należy mu się co najmniej ten jeden toast w roku. Więc dla wszystkich moich znajomych w Irlandii i tych polskich i tych irlandzkich -  Beannachtaí na Féile Pádraig oraibh! 
Lubimy karmić się złudzeniami. Lubimy widzieć to co widzieć chcemy. A wiec weekendowo i całkiem na luzie oglądam sobie w sieci obrazki 3 d malowane na chodniku. Oczywiście nawet wiem już jak to się robi. Wystarczy odrobina wyobraźni przestrzennej, sporo talentu no i oczywiście wiedza na temat tego jak działa nasze oko. A efekt ? Proszę bardzo:

Niesamowite prawda ? Trochę więcej można zobaczyć tutaj:

http://w492.wrzuta.pl/film/9lSwhVUYfxd/3d_obrazy_na_chodniku

Miłego oszukiwania mózgu. 
Sláinte is táinte! 
 

piątek, 16 marca 2012

Chodzi mi tylko o prawdę?

Czasem jakiś temat łazi po głowie i ciężko się z nim rozstać. Jest jak taki  niechciany psiak, który się przypęta i łazi za nogawką, mimo że parę razy zarobił już kopniaka. No i sprowokowany wczorajszymi wynurzeniami, znowu oddaję się w rozmyślaniom o kościele. Nic dziwnego, jak spojrzeć na łamy prasy czy portali internetowych to mamy tam więcej kościoła niż w całym roczniku L'Osservatore Romano.
Nic dziwnego - sprawa finansów kościoła zawsze była drażliwym punktem, zarówno kurii jak i państwa. Skoro komuna tego nie zrobiła tym bardziej III Rzeczpospolita, według episkopatu nie ma prawa wyciągać ręki po własność kościelną, ani też kościelne fundusze. To nic, że właściwie chodzi tylko o przywrócenie sytuacji normalnej - to jest spowodowanie, aby pracownicy kościoła po prostu płacili sami za ubezpieczenie społeczne i zdrowotne - jak każdy normalny pracownik. No fakt ksiądz nie jest normalnym pracownikiem, ale biorąc pod uwagę za i przeciw w państwie katolickim, takim jak nasze jeśli 0,3% podatku oddałoby na potrzeby kościoła 90% społeczeństwa, to byłaby to suma przekraczająca znacznie dotychczasowe dochody. A może się mylę ? Z tym, jeśli parafianin płaciłby stałą opłatę na kościół, rację bytu straciłyby ofiary co łaska, składane przy różnych okazjach, będące czasem rzeczywiście uzasadnioną i chętnie oddawaną prośbą o wsparcie, ale częściej haraczem wymuszanym przy okazji czynów, które i tak należą do obowiązków kapłana. Ba! Nawet do obowiązków chrześcijanina, takich jak pogrzebanie zmarłego, ochrzczenie dziecka czy namaszczenie chorego. Samowola w interpretacji zarówno kodeksu kanonicznego jak i obowiązków wiary wynikających z samego Pisma, doprowadzają coraz częściej do tego, że traktujemy kościół jak instytucję i to raczej jedną z tych niemiłych. Dlatego przyznaję, że nieco rozczarowała mnie kategoryczna odpowiedź abp Kowalczyka, że nie ma zgody na likwidację Funduszu Kościelnego. A może zamiast stawiać ultimatum, lepiej po prostu porozmawiać i dojść do kompromisu? Bardziej to chrześcijańskie. Ale właściwie nie o tym chciałem mówić.
Bardziej dzisiaj frapuje mnie jednak postać znanego księdza -Tadeusza Isakowicz-Zaleskiego, cóż to za barwna osobowość - kapłan, który prawie bohatersko ujawnił IPN-owskie materiały łącznie z listą agentów w kościele, którzy nadal są kapłanami, a nawet wyżej, bo w biskupy poszli. Teraz z kolei przedstawia nam swoją nową książkę - czy właściwie wywiad nieco dłuższy pt. "Chodzi mi tylko o prawdę". Jest to próba obnażenia homoseksualnej większości, czy może lepiej powiedzieć kliki, która zdobyła i dzierży władzę w kościele. Od parafii po Kurię Rzymską, jak zrozumiałem z wypowiedzi cytowanych na łamach różnych mediów. Czy tak jest w rzeczywistości? Nie wiem, nie jestem duchownym, stykałem się z wieloma księżmi i zakonnikami, mój najlepszy przyjaciel z czasów liceum został nawet jakimś tam ojcem dyrektorem w jakimś zakonie i chyba żaden nie był krypto-homoseksualistą, chociaż może po prostu byłem i jestem bardzo brzydkim chłopcem, stąd brak zainteresowania moją osobą. Ksiądz Tadeusz jako duchowny, wie na pewno lepiej ilu księży, biskupów czy kardynałów, reprezentuje ukrytą lub jawną opcję homo. Zastanawia mnie co innego. Z ciekawości zajrzałem na bloga prowadzonego przez księdza Tadeusza chcąc dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Doczytać. Poznać. Zrozumieć. Przyznaję, że pobieżnie przejrzałem kilka postów, artykuły - ot tak pobieżnie po tytułach i odrobinę tekstu - nawet dział "o mnie", którego osobiście sam nie wypełniam i nie lubię wypełniać, bo sam siebie oceniać nie chcę, będąc zbyt surowym lub zbyt pobłażliwym dla swoich ułomności. Znalazłem tam reklamy wydanych książek, w tym wierszy (proszę o wybaczenie że nie czytałem, ale i chyba nie jestem krytykiem poezji), zapowiedzi wywiadów, artykuły dotykające polityki, tematyki wolnościowej, historycznej, zaproszenia na wywiady i promocje nowej książki -  i przez pięć czy sześć stron nawet jednej wzmianki o Szefie księdza Tadeusza. Samego księdza było pełno, jego twórczości, osoby i osobowości, wiedzy i stylu. Za to nic o Tym, który go zatrudnia i nie mam tu na myśli biskupa, rektora, dziekana ani nawet papieża. Blog ma tytuł "Rozmyślania w Blogu". I są to rozmyślania polityczne, cięte repliki adwersarzom, opisy i komentarze zdarzeń zarówno historycznych jak i teraźniejszych. Sam nie wiem o czym to świadczy. Kiedyś po wysłuchaniu wywiadu z księdzem Tadeuszem pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie człowieka przekonanego do swojego czynu, pragnącego walczyć o prawdę i tą prawdę znającego. Teraz sam nie wiem co myśleć. Z tekstów które czytam wyłania się człowiek i tylko człowiek, ze swoim przekonaniem o swojej wartości, wiedzą, politycznym i przyznaję nawet literackim wyrobieniem. Ale nie kapłan, nie sługa boży, nie ten który powinien dawać świadectwo całym sobą. Przyznaję, że ze smutkiem a nawet pewnym niepokojem patrzę na hierarchię polskiego kościoła, a także na takich właśnie kapłanów. Ostatecznie powinni oni kierować się zasadą Non mihi sed Nomini Tuo da gloriam! Dlatego chyba ci,  którzy tylko o chwałę własną dbają tym większym są dla nas zgorszeniem. Powtórzę więc do siebie i do nich penitentiam agite appropinquabit enim regnum coelorum! 
Przysięgam, że następnego posta napiszę o czymś innym. No ale blogowy ekshibicjonizm polega według mnie na wylewaniu tu myśli jakie mnie męczą. Dlatego sadystycznie zamęczam nimi przypadkowego Czytelnika. Zresztą wypada mi teraz podziękować Czytelnikom. Nie spodziewałem się, że po dwóch miesiącach, aż tyle odwiedzin będzie na tej stronce. Właściwie spodziewałem się, że nie będzie żadnych - no może kilku znajomych zajrzy, żeby zobaczyć czy nie postradałem do reszty rozumu. Dziękuję, chociaż to bardzo wielka odpowiedzialność.

czwartek, 15 marca 2012

Rozważania wielkopostne



Właściwie mamy Wielki Post, więc czemu nie. Ostatecznie posiadam niższe święcenia duchowne i co niektórzy znajomi wiedzą, że czasami miewam tendencję do prawienia kazań na różne tematy. Nie zawsze zresztą sensowne. A ten chyba jest. Przynajmniej dla mnie. Chodzi o wiarę i Boga. Otóż zauważyłem już dość dawno że katolicy nie rozmawiają o Bogu. Rozmawiamy o kościele - szczególnie w ramach dowcipów i nagany, o świętych których wzywamy jak tylko nam się spodoba, ale o Bogu nie. To swoisty temat tabu, zarezerwowany dla moherowych babć lub rozmów przy konfesjonale. Ale z tego co wiem babcie też nie rozmawiają o Nim. Wolą rozmawiać o prześladowaniu o. Tadeusza lub Jarka K. albo o tym że ten nowy ksiądz to za bardzo postępowy. My wstydzimy się mówić o Bogu. Dziwne.
Nie spotkałem się z innowiercami, którzy wstydzą się swojego Boga. Muzułmanin z radością i łatwością ze mną rozmawiał o Allahu, o jego nakazach i proroku, o swojej wierze, wyjaśniam że nie był talibem, żadnym tam takim fanatykiem -ot facet jak ja. Protestanci nie mają żadnych problemów - szczególnie np. zielonoświątkowcy, mormoni ale też i inni. Dlaczego? Ano dlatego, że oni tego Boga znają. Poznają go codziennością i świętami. No i w rozmowach z nimi wstydzę się trochę. Nie swojej niewiedzy. Nie tego nawet, że daleko mi do żarliwości ich wiary i zrozumienia jakie staje się ich udziałem. Raczej tego, że mówią:  A wy katolicy? Czemu nie widać wcale tego co mówicie w tym co robicie? No i fakt. Gdyby tak przyjrzeć się dokładniej nie widać. Nijak. Począwszy ode mnie samego. Bo od siebie trzeba zacząć. Wiara, którą -  hmm... wyznajemy to za dużo - do której się przyznajemy jest nam kompletnie nieznana. Bóg jest albo czymś nieokreślonym i nieistotnym w obrzędach jakie sprawujemy - bo liczy się opinia sąsiadów, chrzest naszej pociechy, ładna sukienka komunijna, stopień z religii, taca, proboszcz - albo po prostu miłym i słodkim dodatkiem tradycyjnym - śliczny Jezusek w tym żłóbku, taki różowiutki  - biedaczyna znowu dał się w tym roku przybić do tego krzyża, no przecież wiedział  naiwniak, żeby się z tymi Żydami nie zadawać jak w ubiegłym roku! Przerysowuję? Może i tak. Ale jakoś tak to widzę. I taką wiarę przenosimy wszędzie. Bóg zostaje zepchnięty na plan drugi lub trzeci przez kolejną aferę pedofilską w Polsce, Irlandii, Niemczech, opodatkowanie kościoła, wybryki biskupów starających się bezskutecznie wrócić do czasów kiedy byli jedynym autorytetem moralnym w kraju. I nie przeczę że należy opodatkować kościół, skończyć z zamiataniem afer pod dywanik i oduczyć episkopat i nie tylko patrzenia na Kościół jako ich udzielne władztwo - Ci którzy chcą być najwięksi wśród was niech będą waszymi sługami. To chyba powiedział Joszua bar Josif, pewien cieśla z miasta Nazaret w Galilei jakieś 2 tysiące lat temu.
Tymczasem coraz mniej ludzi chce brać udział w Kościele, nie mówię o chodzeniu na mszę czy dawaniu na tacę. Mówię o tym czym Kościół być powinien. A nie jest. Właśnie dlatego że Boga przesłania wszystko inne, własność, misteria, polityka. I czytając ostatnio wywiad z Marco Politim na temat jego ostatniej książki o Benedykcie XIV jestem gotów przyznać mu rację. Kościół i papiestwo przeżywa ogromny kryzys. Kryzys, który wywołany jest tylko jedną przyczyną - kościół zasłonił sobą samym Tego którego miał być znakiem na Ziemi. Autor zauważa że pontyfikat Ratzingera jest zamknięty, absolutystyczny, papież nie radzi się nikogo i z nikim nie konsultuje, powraca do starych metod i nie otwiera się na dialog, przez co jeszcze bardziej oddala kościół od ludzi. Z drugiej strony słyszę, że zezwolono na śluby homoseksualne w Danii i powoli wycofuje się wszystkie kroki jakie uczynił Sobór Watykański II w celu odnowy kościoła. Na szczęście Bóg nie ma z tym wiele wspólnego.
Pamiętam gdzieś z jakiejś księgi Pisma opowieść jak jeden z proroków oczekiwał przyjścia Boga siedząc w jaskini w górach i po kolei przychodziły wichry, burze, ogień a on dalej siedział i czekał bo wiedział że to nie to. Dopiero kiedy poczuł lekki podmuch wiatru wiedział, że to właśnie nadchodzi jego Bóg. Niestety Bóg nie dostosowuje się do czasów, nie jest po żadnej stronie - rządu ani opozycji, nie walczy o swoje prawa. Jest chyba trochę po wszystkich stronach. I pomimo, że niektórzy widzą w Nim przede wszystkim sprawiedliwego i surowego sędziego, jest też Bogiem bardzo delikatnym i taktownym nie wpycha się na siłę w nasze życie i nie korzysta z agencji PR - jest jednak tym czego warto doświadczyć głęboko w nas samych jeśli tylko dobrze posłuchamy.
No i jeden z moich ulubionym psalmów  - 63. Tym razem w wykonaniu Matisyahu. Po hebrajsku słucha się tego dobrze znanego tekstu zupełnie inaczej szczególnie nocą.


Why I am leaving Goldman Sachs ?

Przyznaję, że nie miałem okazji pracować dla tej instytucji. Bo rzeczywiście jeśli ktokolwiek pracował w bankowości dłużej niż rok czy dwa stykał się z jej nazwą w ten czy inny sposób. Nawet w przypadku zwykłego przeglądania wiadomości.
A tu proszę jeden z jej pracowników i to bynajmniej nie najniższego szczebla - zdradza sekrety firmy.
Na odchodnym opublikował sobie list w New York Times w którym opowiada dość otwarcie jak to wygląda od środka. Jestem pełen oburzenia:
- nazywanie klientów "muppetami"
- "wyciskanie" z "muppetów" kasy
- wciskanie klientom produktów, które są im niepotrzebne lub nawet sprawiają że na nich tracą
- pogoń za kasą za wszelką cenę - kosztem zwykłych humanitarnych odruchów
Ot codzienność jednej z największych instytucji finansowych świata. Nie łudźmy się. Innych, mniejszych też.
Szczęście że ja pracuję dla małego banku! I jako bankowiec powinienem być zszokowany i w świętym oburzeniu miotać gromy na tego typu bandyckie zachowania. Ale jakoś nie mogę.
Odkąd Lehman Brothers ogłosił upadłość, a właśnie Goldman Sachs i kilka innych banków otrzymało dokapitalizowanie po to żeby ratować ich tyłki, sądziłem, że wyżyny finansjery trochę inaczej spojrzą na stworzone przez nie same potwory. Czy to przypadkiem nie straszliwy pęd do "wyciskania" kasy z czego popadnie w 2006 spowodował, że Goldman Sachs zaczął na giełdzie operacje bardzo ryzykowne, po to żeby zarobić maksymalnie bez względu na wszystko? Coś mi się tak jakoś po głowie obija. A po wielkim krachu wszyscy Ci prezesowie i bożkowie ekonomii, kiwali głowami udając zbałamuconych przez Greenspana i sypiąc sobie na głowę popiół, nawzajem biczowali swe ubrane w garniturki od Armaniego plecy. No i mija kolejne sześć lat i nic się nie zmienia. Gdzieś czytałem ostatnio taki cytat, że władza deprawuje a władza absolutna deprawuje absolutnie. A kasa to władza.
Nie sądziłem, że będę kiedyś wzdychał do czasów kiedy Templariusze prowadzili swoje kantory w całej Europie. I do cholery, może nie znali jeszcze instrumentów pochodnych, ani  bankowości internetowej, ale za to rycerz Miećko Ćwok z Głuchowa mógł zdeponować kasę u nich w Legnicy a odebrać na podstawie pisma w Akce, po to, żeby mieć za co chlać w tutejszym szynku, chwaląc się ilu to saracenów udało mu się zaciukać w ostatniej potyczce. Przynajmniej było uczciwie.
A może tak  wrócić do tych czasów? I jak taki prezes działa na szkodę klientów i swojego własnego banku, to zastosować nieco ostrzejsze podejście do karania delikwenta, niż delikatne napomnienie przez sąd z uśmiechem i mrugnięciem oka oraz zaproszeniem na wieczór na golfa?
Nie, żebym był za obcinaniem nosów i rąk, ale przypomina mi się taki wymyślny rodzaj śmierci, kiedy zaszywało się delikwenta w worek razem z kogutem i psem i wrzucano do Tybru... hmm.. nie pamiętam to była kara za ojcobójstwo czy za sprzeniewierzenie pieniędzy wdów i sierot :)
A jak ktoś chce sobie poczytać list pana Smitha w całości, to proszę bardzo - po hiszpańsku! :) :

http://www.nytimes.com/2012/03/14/opinion/why-i-am-leaving-goldman-sachs.html?pagewanted=1&_r=1&sq=why%20i%20left%20goldman%20sachs&st=cse&scp=3 

środa, 14 marca 2012

Män som hatar kvinnor - wersja druga

Proszę nie brać tytułu dosłownie. Nie znam ani trochę szwedzkiego. I nie chcę pisać tu o moich antyfeministycznych przekonaniach. Zresztą, nie darzę kobiet nienawiścią - może poza paroma. Chodzi mi o film. "Dziewczyna z tatuażem" Davida Finchera. Nawet z tego co pamiętam grająca tytułową dziewczynę Rooney Mara, była nominowana w tym roku do Oskara.
Rzadko oglądam filmy na bieżąco. Z reguły po premierze czekam na pierwsze recenzje na forach lub opinię mojego znajomego, który pochłania wszystko jak leci ze wskazaniem na ambitniejsze pozycje, których ja nie oglądam, bo dla mnie żeby film był ciekawy i dobry w pierwszych sekundach musi zginąć jakieś 5  - 10 osób. Tym razem znalazłem czas na thriller na podstawie powieści Stiega Larssona z czystej ciekawości  - no i przyznaję wiedziony wieczornym marazmem umysłowym. Fabuła, jak przystało na powieści Larssona ewidentnie zmusza do śledzenia jej od początku do końca, momentami zaskakuje i przeraża trafnościami spostrzeżeń co do ludzkiej natury a raczej jej wynaturzeń. Scenarzysta nie miał tu wiele do roboty, a więc film stara się po prostu być wiernym odzwierciedleniem książki. Aktorzy natomiast stają na wysokości zadania i wychodzi z tego opowieść mroczna i ciekawa, trzymająca w napięciu i momentami przewrotna. I tak właśnie powinno być. Nie żałuję, że dałem się wciągnąć w ten mroczny świat, z całym klimatem skandynawskich krajobrazów, nieco ponurą pogodą i tajemnicami ukrytymi w zaciszu z pozoru poukładanych i spokojnych miasteczek. Ciekawy efekt dało to, że oczywiście aktorzy mówią po angielsku natomiast wszelkie reklamy, gazety, napisy, cokolwiek co się pojawia do czytania w tle są po szwedzku. Wszystko byłoby super i ach i och, gdyby nie moja cholerna pamięć. Wszystko to wydawało mi się jakimś deja-vu.
Otóż, przyznaję, że mam ostatnimi laty słabość do sensacyjnego kina skandynawskiego, że wspomnę tylko kryminalną serię o norweskim prywatnym detektywie o nazwiskiem Varg Veum (przetłumaczono tą serię jako "Instynkt wilka"), którego przygody wciągnęły mnie kompletnie swoim realizmem sytuacyjnym, czy film o fińskim gliniarzu  - Harjunpaa (nie mam pojęcia jak się to wymawia, z Fińskim gorzej u mnie niż ze Szwedzkim). Czytałem też trochę powieści Stiega Larssona i kilku innych autorów. Mniejsza z tym.
Fascynuje mnie w tych kryminałach to, że są mroczne i prawdziwe. Tutaj w trakcie strzelaniny kończy się amunicja, bohater może dostać ostro po mordzie, czasem nawet ginie w męczarniach, a zagadki są bardzo realistyczne. Cenię nieprzewidywalność fabuły i to, że czasami do końca zastanawiam się nad rozwikłaniem zagadki pomimo, że wszystkie poszlaki mam jak na dłoni. I to właśnie sprawiło, że kilka lat temu oglądałem film Nielsa Opleva, który był również wierną adaptacją powieści Larssona "Män som hatar kvinnor". Film w którym nie występował Daniel Craig (chociaż przyznaję przystojny facet i moim zdaniem znacznie lepiej wypadł niż w Bondach), na który pewnie poszło połowę tego budżetu, a mimo to bardzo dobry i ośmielam się powiedzieć, że dorównujący jeśli nie przewyższający swoją kalkę amerykańską (chociaż w wersji amerykańskiej Rooney Mara gra obłędnie i do licha powinna dostać Oskara!)


Skłoniło mnie to do rozmyślań nad filmami i amerykańskim stylem prowadzenia biznesu filmowego. Oglądam sobie film zrobiony w Hollywood z pełnym firmamentem gwiazd i tak dalej, a potem znajduję gdzieś to samo tylko znacznie wcześniej i ciekawiej zrobione przez Norwegów, Duńczyków, Francuzów, Japończyków, Koreańczyków czy Papuasów. Super sprawa. Wystarczy tylko kilka nazwisk znanych wszem i wobec, żeby zarobić na czymś co już ktoś kiedyś zrobił zmieniając jedynie opakowanie. A potem Akademia Filmowa w U.S.of A. zachwyca się oryginalnością dzieła. Widać taki ichni patriotyzm lokalny, że wolą produkty rodzime nawet jeśli takimi do końca nie są. 
Mimo to polecam -oba filmy. Cudowne uzupełnienie zimowego wieczoru ze szklanką whisky. 

wtorek, 13 marca 2012

Krajowy Rejestr Naciągaczy czyli pomysł na business

Jest taka reklama środków przeciwbólowych w której pewna całkiem zgrabna pani twierdzi że chciała być częściej z rodziną więc założyła działalność gospodarczą i głowa ją rozbolała. Pomijając oczywisty nonsens tej przesłanki założenia działalności gospodarczej zacznę tekstem podobnym:
Zacząłem prowadzić działalność gospodarczą, bo chciałem mieć więcej kasy i się zaczęło. Wszyscy chcą wyrwać ode mnie kasę. Państwo, każąc płacić sobie za usługi takie jak rejestracja mnie jako podatnika VAT (a to nie płacę niby podatków z których utrzymuje się Urząd Skarbowy?), dostawcy, licząc sobie rozbójnicze marże, bank i nawet sprzątaczka podbierając kawę z szafki. No ale bez przesady takie życie i z tym trzeba się pogodzić.
Natomiast nie mogę pogodzić się z tym, że inni mają fajny pomysł na biznes i zrobienie łatwej kasy.
Otóż wczoraj dostałem list od Krajowego Rejestru Pracowników i Pracodawców Sp. z  o.o.. Niby nie znam faceta, a ten Rejestr mówi mi tak prawniczo i ładnie powołując się na ustawę o swobodzie działalności gospodarczej i uchwały wewnętrzne tego Rejestru (sic!) z dnia 10 czerwca 2011 roku , że mam mu zapłacić jakieś 115 złotych. Przez chwilę przeleciało mi przez zwoje mózgowe że to jednak nasz NieRząd wymyślił podobną akcję bo nie ma kasy na stadiony i autostrady więc ucieka się do takich idiotyzmów. Ale po chwili zrozumiałem - to tylko jakiś gość z Warszawy właśnie liczy na to, że jestem idiotą jak każdy wsiok i prowincjusz! Odetchnąłem z ulgą i wróciła mi wiara w polityków. Przeczytałem pismo jeszcze raz  - tym razem sine ira et studio i doznałem olśnienia. Jakże elegancki i prosty sposób żeby nabrać ludzi i zarobić trochę kasy! Czemu na to nie wpadłem?
No bo tak:
Primo:
W nawale setek takich papierków znajdowanych w skrzynce i tak się nie czyta ich treści treści. A jak jest na dole klauzula "W związku z powyższym prosimy o uregulowanie opłaty w wysokości.... w nieprzekraczalnym terminie do...", to człowiek odruchowo leci z tym na pocztę i płaci zanim się doczyta całej reszty (gdzieś tam cwaniaki umieściły napis tak drobnym druczkiem że przeczytałem dopiero na skanie, który wysłałem do Rzecznika konsumentów powiększonym do 400 %) że to oferta handlowa.
Secundo: 
W dodatku po ostatnich reformach w szkolnictwie coraz mniej ludzi umie a jeszcze mniej będzie umiało czytać ze zrozumieniem, o znajomości jakichkolwiek przepisów nawet nie wspominając - nie to że moi rówieśnicy je znali, ale przynajmniej mogli sobie doczytać. A ignorantia iuris nocet!
Tertio:
Koszt wysyłki 2000 takich listów to około 3 tysiące złotych (idzie zwykłym listem), każdy wzywa do zapłaty  115 złotych a więc jeśli nawet 10 % kretynów, którzy to dostaną zapłaci to mamy 23 tysiące złotych polskich - K...WA  GENIALNE!!! Aż chce się pana Michała Ryszarda Gawińskiego, który ten biznes prowadzi  wyściskać. Oto prawdziwy geniusz biznesu. Te wszystkie managery z pierwszych miejsc w rankingach mogą się schować! Jego by na ministra finansów, skarbu i prezesa KNF! Mielibyśmy już po deficycie budżetowym a cała Unia Europejska słałaby nam pieniądze na podstawie listów jakie wysyłalibyśmy im z żądaniem wpłacenia na nasze konta tysiąca euro od każdej rodziny za to, że istniejemy.
Polak potrafi. Naciągnąć i wykorzystać drugiego Polaka. 

poniedziałek, 12 marca 2012

Homorodzicielstwo czyli histeria homofoba

Nie. Nie pomyliłem się szukając czegoś o hemoroidach. Ot, taki właśnie zabawny tytuł znalazłem w jednym z artykułów na portalu krytyki politycznej. A więc postanowiłem go skrytykować. A jak! Wolno mi, jestem ostatecznie heteroseksulanym, męskim szowinistą. I czuję się jako takowy dyskryminowany przez homoseksualną mniejszość. Albowiem moderator portalu nie zaakceptował i nie opublikował mojego komentarza utrzymanego mimo wszystko w dość ogólnym i kulturalnym tonie. Ale zdaje się, że nie pasował do przekonań portalu. No cóż. Portal też nie pasuje do moich przekonań  - a jednak czasem czytam artykuły. Wroga lepiej dobrze poznać. Niech żyje wolność słowa!
W dodatku Pani Agnieszka Graff swoje mądrości i przekonania bierze z rozmów z lesbijkami i homoseksualistami. Co już samo w sobie dyskredytuje ich obiektywizm. Jej dywagacje i przekonanie o swojej racji, jakie czerpie z jednostronnych doświadczeń, są nawet dość zabawne. Całe to HOMORODZICIELSTWO zaś jest potworkiem językowym, wyjętym żywcem z powieści sci-fi (skojarzenie z CZARODZICIELSTWEM T.Pratchetta, oczywiście było przez autorkę niezamierzone - nie podejrzewam, że czyta takie lektury - nie są w nurcie queer) i słowotwórstwem, od którego polonistom włosy jeżą się na nogach.

Cytuję więc panią A.Graff:

Dwukrotnie: raz w Szwecji, a raz w Izraelu spotkałam się z narzekaniem gejów i lesbijek na tę presję [pronatalistyczną]. Z polskiej perspektywy to mi się wydaje fascynujące. 

W istocie. Szczególnie geje w naszej polskiej perspektywie powinni czuć wielką pronatalistyczną presję. Cały naród bowiem czeka, żeby zaczęli w końcu rodzić dzieci! Toż to jest właśnie pomysł na niż demograficzny i utrzymanie całej tej emeryckiej heteroseksualnej hołoty. Dlaczego nasi mini-strowie do tej pory nie wpadli na to jakże proste rozwiązanie - to eleganckie chociaż nieco tylne wyjście z kryzysu urodzin. Jeśli jakiś gej urodzi dziecko to obiecuję że przyjdę osobiście i pogratuluję mu serdecznie oraz ucałuję w oba policzki (górne! - zaznaczam) i ze łzami w oczach przeproszę za lata mego trwania w błędzie homofobii i zatwardziałego heteroseksualizmu.

(...) jeżeli ojcem będzie ktoś w rodzaju Biedronia, czyż to nie będzie cudne dzieciątko? 

Oj będzie Pani Agnieszko, będzie!! Mam tylko nadzieję, że kiedy dojrzeje, przerośnie Ojca/Matkę posła B. zarówno intelektualnie jak i moralnie i zamiast dbać o własny za przeproszeniem p. posła, tyłek, zajmie się w ramach ekspiacji za Ojca/Matki grzechy działalnością pożyteczną zamiast polityczną. I wtedy chwała mu!

Jak się Polacy oswoją z różnorodnością konstelacji rodzinnych, to się oswoją również i z tą.

Jako Polak ośmielam się zauważyć Droga Pani, że nie ma KONSTELACJI RODZINNYCH. Są rodziny, konstelacje natomiast występują w astronomii. Czego pewnie na żadnych gender studies nie uczą, więc ośmielam się to zaznaczyć. Ale zdaje mi się, że wszelkie wiadomości jakie posiada Pani pochodzą z tych właśnie konstelacji, przekazywane prawdopodobnie za pomocą odbiorników podprzestrzennych (jak na Star Trek) przez jakąś obcą cywilizację. W życiu nie mam zamiaru oswoić się z widokiem dwóch facetów całujących się publicznie na skwerku, kiedy ja siedzę sobie na ławeczce i czytam Politykę, tudzież inny szmatławiec, jednym okiem zerkając na moją pociechę/wnuka/prawnuka. I jeszcze do tego wyobrażam sobie, jak prowadzą za rączkę ubranego w różowy kostiumik chłopca z kokardką we włoskach.
A poważniej.
Zauważam pewnego rodzaju aberrację w naszym społeczeństwie. Polega ona na tym, że powoli tracimy zdolność rozróżniania tego co jest, a co nie jest normalne. Normy przyjęte przez ogół społeczeństwa, choćby były niewolą jednostek, muszą być przestrzegane przez wszystkich członków tego społeczeństwa. W innym wypadku grożą tegoż społeczeństwa upadkiem. Tak właśnie wśród kanibali na Nowej Gwinei, w dobrym tonie było jeść pokonanego wroga lub żywić się wątrobą zmarłego dziadka, a w kulturze europejskiej nie było nigdy normą małżeństwo homoseksualistów.
Owszem przyznaję, że pewnego rodzaju przyzwolenie na homoseksualizm starożytnych może sprawiać wrażenie, że byli oni w większości homo. Ale nic bardziej mylnego. Tam, było to traktowane jako pewnego rodzaju doświadczenie seksualne, przyjemność, której zwłaszcza arystokracja nie odmawiała sobie, pod żadną postacią (vide Tyberiusz, czy jego następca i zdaje się bratanek Druzus Sandałek (Caligula)). Jednak nie słyszałem (proszę o wybaczenie mojej ignorancji historycznej, aby cesarz, król lub inny taki, za małżonkę wziął sobie przedstawiciela płci tej samej. Jako konkubina  i owszem się zdarzało, ale nie ŻONĘ!!!) A było to podyktowane koniecznością zachowania RODU. Co naturalne.
Nadal więc naturalne jest rodzenie dzieci przez kobiety, pożądanie seksualne skierowane do przedstawicieli przeciwnej płci, wychowanie dzieci przez oboje rodziców a homoseksualizm jest nienaturalny, tak samo jak wychowanie dzieci przez homosiów.
Niestety po presją niewielkiej, ale za to krzykliwej mniejszości, środowiska kultury i polityki a więc te najbardziej opiniotwórcze, ulegają swoistej histerii broniąc praw owej mniejszości, których ta nigdy nie miała.  Uznaję prawo każdego człowieka do wolności przekonań, w tym seksualnych, ale życzę sobie również poszanowania moich skromnych przekonań. Nie mam nic przeciwko temu, żeby homoseksualiści mieszkali ze sobą, dziedziczyli po sobie testamentalnie, zawierali spółki w celu prowadzenie wspólnego gospodarstwa domowego. Ale nie chcę i nie przyzwyczaję się do tego, żeby wychowywali dzieci wspólnie jako małżeństwo. Co śmieszniejsze moi homoseksualni znajomi znają moje przekonania - a mimo to żaden nie przekonuje mnie żebym je zmieniał. Może dlatego, że jestem upartym osłem, a może dlatego, że szanują moją odmienność. Koniec i kropka.

http://www.krytykapolityczna.pl/Mamapolityczna/Ohomorodzicielstwie/menuid-401.html

Deregulacja prawników, czyli zastanów się Gowinie!

Coraz częściej słyszy się w tv innych mediach o projektach rządu na temat deregulacji zawodów różnych. Począwszy od maklerów czy sprzedawców nieruchomości po zawody prawnicze. Ostatnio słuchałem jadąc sobie samochodem, jak to zamierza się "uwolnić" zawody takie jak komornik czy radca prawny. I przyznaję, że mało nie wjechałem w słupa z radochy! Toż będę mógł zostać wtedy komornikiem! Hurra! Ale po chwili szczęka wracała mi na swoje miejsce i zacząłem się zastanawiać. No bo tak. Skończyłem studiować dobre 15 lat temu, pamiętam piąte przez dziesiąte co tam w prawie piszczy i zostaję komornikiem. Toż to dopiero będzie pole do popisu dla takich prawników z bożej łaski.
Zawody prawnicze to zawody zaufania publicznego - idąc do adwokata mam nadzieję, że spotkam się z profesjonalistą, dobrze przygotowanym, który najlepiej pomoże mi bronić mojego interesu w starciu z Temidą lub urzędami. Niestety, moim skromnym zdaniem, dopuszczenie do tego ludzi, którzy nie przejdą całej ścieżki zawodowej - łącznie z aplikacją i ciężkimi egzaminami może spowodować, że sytuacja będzie taka jak w stanach (U.S. of A. jak mawia Borat), gdzie prawnicy łażą po ulicach i wciskają swoje wizytówki ofiarom wypadków drogowych, lub stają przed sądem w dzień po jakimś tam egzaminie, licząc na to, że nie mając wiedzy i bladego pojęcia o co chodzi, oczarują sąd i przysięgłych krasomówstwem. Byłoby to zabawne w procesie John Smith vs. Bóg Wszechmocny (zresztą bodajże w Washington D.C. taka sprawa trafiła na wokandę i pozwany  -  obywatel Bóg -  przegrał ze względu na niestawiennictwo - co było oczywistą bzdurą, bo przecież jest wszędzie, a więc i na sali sądowej - czyli miał kiepskiego adwokata!) ale z pewnością nie w procesie w którym ja byłbym stroną.


Wierzcie lub nie - to powyżej to reklama prawnika zajmującego się obsługą ofiar wypadków i stłuczek a nie plakat firmy windykacyjnej :)  - w moich najczarniejszych fantazjach  - wizja naszego rynku usług prawnych po reformach.

Idąc do maklera wystarczy mi, że będzie ubezpieczony i ubezpieczyciel pokryje moje ewentualne straty wynikające z jego nieuctwa, kupując dom od pośrednika, również mam taką możliwość, jeśli okaże się że przez swoją głupotę czy nieudolność nie dopełnił staranności. Ale w przypadku zawodów prawniczych kosztować mnie to może odsiadkę, utratę reputacji czy straty, których nikt mi nie zwróci. Odsiadka to nic przyjemnego - wierzcie na słowo.
Obawiam się, że uwolnienie tych profesji proponowane przez mini-sterków doprowadzi jedynie do większego bałaganu i naciągania nas prostaczków na usługi wątpliwej jakości. Ułatwianie zdawania egzaminów będzie powodowało że będzie więcej radców, adwokatów, ale czy poprawi jakość ich usług? Nie sądzę. Raczej przyczyni się do tego, że nawet Ci gorsi dostaną prawo wykonywania zawodów a w sądach zamiast lepiej będzie zabawniej. Akurat w tych zawodach nie chodzi wcale o to by było więcej ludzi je wykonujących, ale żeby byli bardziej profesjonalni.
Podobnie rzecz ma się z urzędnikami prokuratorskimi czy sądowymi, dla których teraz ma się znieść wymóg
To może spróbujmy naprawić sytuację w jakiś inny sposób? Na przykład usuwając z zawodu jednostki będące zakałą adwokatury czy notariatu jak pewien mecenas z Lublina? Albo pomagając młodym, zdolnym przez odpowiednie ulgi lub możliwość dofinansowania? Bo szczerze mówiąc w walce o klienta mają niewielkie szanse w porównaniu ze starymi rekinami od dawna pływającymi w tym stawie. 

niedziela, 11 marca 2012

Zalany robak, czyli powrót w lata 70-te


Wczoraj miałem małe rodzinne spotkanie. Spotkania rodzinne bywają bardzo różne, najczęściej po prostu są i nie należy ich komentować. Szczególnie jeśli ma się syndrom zatrucia alkoholowego po ogromnej ilości wódy jaką się wychlało w dniu poprzednim. I jak zawsze obiecuję sobie że już nie będę pił tego świństwa. Do następnego razu, kiedy będę chciał zalać robaka i pozbawić się na chwilę nieznośnego ciężaru egzystencji. Nieważne. "Miło było", jak powiedział kiedyś mój znajomy Japończyk, żegnając się ze mną wylewnie na lekko chwiejnych nogach po spożyciu dawki napojów wyskokowych, która nie zrobiłaby wrażenia na 5 latku.  Swoją drogą poprosiłem go potem żeby zdjął jednak ze swojej strony niektóre zdjęcia z mojego mieszkania pt. My friends in Poland, na których wyglądało, że się nad nim pastwimy. Nie uchodzi tak upowszechniać naszej kultury.
Żeby się nieco odprężyć - to znaczy przestać myśleć o tym, że w mojej głowie siedzi sobie wściekły krasnolud i nawala młotkiem, czy kilofem w resztki szarych komórek jakie jeszcze tam się obijają - słucham Nazareth. Chociaż niektórzy znajomi utrzymują, że brałem udział w bitwie pod Kadesz oraz w potopie szwedzkim (nie precyzując po której stronie), ta grupa jest nieco starsza ode mnie (co nie znaczy wcale, że przygrywała Noemu na arce).  Panowie już mocno nobliwi obecnie mają grać w kwietniu w Lublinie. Mam ochotę się wybrać na koncert, chociaż znając mnie nie będę miał czasu. Co prawda większość pamięta pewnie tylko "Dream on" czy "Love hurts", to jednak miło byłoby zobaczyć tych dinozaurów rocka na scenie. Od lat 70-tych trochę minęło to więc mam nadzieję, że przybędą bez respiratorów i na własnych nogach. 
A to taka próbka tego co jeszcze kiedyś grali :) dla tych którzy lat 70-tych nie mogą pamiętać lub pamiętają je tylko jak przez mgłę - z jakiegokolwiek powodu.






piątek, 9 marca 2012

Wspomnienia na temat fotki

Zmieniłem fotkę. Na taką bardziej letnią. Rzeczywiście robi się cieplej, a ta fotka robiona przez Grześka na środku autostrady przypomina mi przygodę związaną z samochodami, czyli coś związanego z kolei z poprzednim postem. Czasem takie odległe skojarzenia są dość zaskakujące.
Otóż wyjeżdżając z Zagrzebia  po kilku ciężkich dniach, nasz kolega zapomniał zatankować samochodzik. Paliwo skończyło się po jakichś 10 kilometrach autostrady i stanęliśmy na rozjeździe, nie mając pojęcia gdzie jesteśmy. W dodatku komórki zaczęły padać jedna po drugiej, bo oczywiście podładować też nie mieliśmy głowy ani czasu, a mieliśmy być na lotnisku w Ljubljanie za jakieś trzy czy cztery godziny. Zdani na własną pomysłowość udaliśmy się więc na poszukiwanie paliwa na piechotę, rozpytując po drodze we wszelkich znanych i nie znanych językach o stację benzynową. Cieć na pobliskiej budowie wybałuszył gały na mnie kiedy pokazywałem mu jak się kieruje samochodem i powiedziałem coś w rodzaju - "Auto, keine benzin, no fuel, benzyny brak baranie!" W końcu coś w rodzaju zrozumienia zaświtało w jego oczach i z rozbrajającym uśmiechem uraczył mnie dwuminutową tyradą machając rękami w różnych kierunkach co miało chyba pokazać mi jak dostać się do wodopoju dla smochodów. O dziwo zrozumiałem. Jednak język migowy jest uniwersalny!
Na szczęście stacja była tylko jakieś 3  - 4 kilometry dalej po drugiej stronie autostrady. Najśmieszniejsze, że nikt nie wiedział jakie właściwie paliwo mamy zatankować, ale po konsultacjach telefonicznych wybraliśmy benzynę i zadowoleni z siebie napełniliśmy kanister. Po tym spacerku stwierdziliśmy, że zamówimy taksówkę na stacji co też miły gość z obsługi zrobił bez oporów. Ponieważ miało to potrwać Piotrek jako bardziej niecierpliwy, pomaszerował z paliwem mówiąc, że tak będzie szybciej a ja czekałem paląc fajkę prawie przy dystrybutorze, co nikogo nie raziło - łącznie z obsługą stacji. Taki liberalizm i brak poszanowania przepisów ppoż.
W końcu pojawił się zamówiony taksówkarz - wcześniej olało mnie dwóch innych kręcących głowami i udających, że nie rozumieją ani słowa oraz krajan z Poznania - oby mu pyry nigdy nie stanęły w przełyku. Od razu pomyślałem o braciach po fachu, tego sałaciarza, mieszkających w moim rodzinnym Bździszewie, fundujących turystom dość kosztowne wycieczki krajobrazowe, albo o warszawskich cwaniaczkach, zawsze gotowych prowincjusza obwieźć po całej Warszawie, żeby sobie wsiok popatrzył na stolicę. Ten był nieodrodnym przedstawicielem gatunku, miało się wrażenie, że za chwilę zagada mową Mickiewicza i Słowackiego. No ale czemu narzekam ? Ano po pierwsze zabrał mnie ze stacji jak z łaski, burcząc coś pod nosem, że nie gada po angielsku. Na szczęście kiwnął głową i powiedział coś niezrozumiałego, kiedy odezwałem się po niemiecku pytając, czy ten język rozumie. Kłamał i to bezczelnie.
Zgarnęliśmy Piotrka wędrującego z kanistrem i usłyszałem oczywiście po chorwacku całą litanię, że na wożenie benzyny to on się nie zgadzał i pobrudzimy mu samochód. Perfidnie udałem, że nie rozumiem, chociaż nasze języki są dość podobne jeśli chodzi o zestaw obowiązkowy epitetów i wyrażeń wulgarnych (ku przestrodze innych turystów to piszę!) i uśmiechnąłem się mówiąc po niemiecku, żeby jechał dalej. Po mojej tyradzie w bardzo dźwięcznym i miłym uchu języku naszych zachodnich sąsiadów i czasem najeźdźców, na temat tego gdzie ma jechać i gdzie stoi nasz wrak, kiwnął głową i ruszył ... w przeciwnym kierunku. Oczywiście wymyślił sobie, że natnie głupich turystów, wożąc nas 20 km po autostradzie, chociaż mógł przejechać dwa kilometry estakadą ponad i stamtąd mieliśmy już tylko jakieś 20 metrów. Po chwili - upał i ogólnie zmęczenie wzmagają agresję - klęliśmy już malowniczo obaj - ja i taksiarz, on po chorwacku a ja po polsku i w jakim tam przyszło mi do głowy języku. W końcu jednak wygrałem spór po prostu wrzeszcząc głośniej i opornik zawrócił i zawiózł nas do naszego zjazdu, mamrocząc pod nosem po chorwacku jakieś teksty o nas, naszych rodzinach, mamusiach i pociotkach. W sumie chciałem go zadusić a przynajmniej kopnąć mu zderzak na pożegnanie, ale Piotrek dał mu jeszcze napiwek, więc machnąłem ręką i podreptaliśmy zadowoleni do samochodu, gdzie Grzesiek nudził się straszliwie pilnując dobytku. W sumie nawet zdążyliśmy na samolot, w biegu machając znajomemu, który akurat pił którąś tam z kolei kawę i czekał na nas. Za to mieliśmy z czego się pośmiać. No i to właśnie krótka historia tej fotki. 

czwartek, 8 marca 2012

Stłuczka

Jestem całkiem znośnym kierowcą kiedy nie myślę właśnie o niebieskich migdałach i nie wyłączam mózgu prowadząc mechanicznie. Nie uniknąłem jednak dzisiejszej stłuczki. Ot normalnie zwalniałem przed przejściem jadąc za kimś i nagle usłyszałem małe bum z tyłu. Chłopak zagapił się i wjechał w jadącą przed nim dziewczynę a ta z kolei uderzyła w moje autko i odbiła się jak piłka żeby zatrzymać się na przednim zderzaku Passata. W sumie nic. A jednak jak bardzo pouczające. Nie tylko z powodu lekcji poglądowej fizyki (coś tam o akcji i reakcji), ale raczej ludzkich zachowań. 
W takich zdarzeniach z reguły bierze udział kilka grup aktorów. Po pierwsze główni bohaterowie - poszkodowani i winowajcy, po drugie - znajomi i krewni Królika, którzy pojawiają się od razu na scenie wnosząc koloryt do tak prozaicznego zdarzenia, po trzecie władza - uosobienie spokoju i rozwagi oraz bezdusznych przepisów i biurokracji, po czwarte wszechwiedzący i wszechobecni pomocnicy - role niby drugo  a nawet trzecioplanowe, ale jakże ważne. No i po piąte, oczywiście żaden spektakl nie obejdzie się bez widowni. 
Zaczynając od pierwszych: dwoje studentów (za moich czasów studenci jeździli znacznie gorszymi samochodami lub autobusami, a pod koniec miesiąca jeśli przechlali kasę na miesięczny  - na piechotę) i ja oczywiście, z nieco zblazowaną miną jako, że to nie pierwszy raz i w sumie rutyna. 
Niestety wypadamy z roli. Nie ma zwykłych wrzasków i przekleństw, ot stało się więc dojdźmy do porozumienia i jedźmy dalej. Tu jednak, żeby ożywić akcję  wkraczają krewni i znajomi, krzycząc coś o wzywaniu policji bo "tata pracuje w komendzie" a "koleżankę trzeba odwieźć do szpitala". Po widowni przeszedł lekki dreszcz zadowolenia - a jednak krew! Po chwili aktorka drugoplanowa przejmuje rolę wiodącą w sztuce - dzięki czemu staje się ona bardziej ciekawa "Co oni tak długo jadą? Zadzwonię do taty to ich popędzi!" 
Widząc miotającą się znajomą dwojga pozostałych bohaterów pozostało mi wycofać się w cień zdarzeń, lecz tu znów pomocnicy wkraczają do akcji "Panie! A co się stało? Bo ja WSZYTKO widziałem! Mogę świadczyć!" Ta nielogiczna dość wypowiedź spowodowała, że wyciągnąłem spokojnie papierosa z paczki i otoczyłem się zasłoną dymną zachowując pełne godności milczenie. Co nie zrażało pomocników. 
Po 30 minutach gapie zniknęli już wcześniej nie widząc tłuczonego szkła,  ani krwi na jezdni, chociaż sułyszałem gdzieś za plecami tekst "Bo pani wie, o tam to potrącili taką staruszkę!". Przyznaję że poczułem się prawie winny, że tak nie było. Z radością potrąciłbym mówiącą. Dwukrotnie. 
Obok trzech samochodów stojących BARDZO NIEPRZEPISOWO przejechało 7 radiowozów (liczyłem) i żaden nie zainteresował się właściwie czemu to tak sobie kierowcy stoją i palą fajki lub siedzą na masce wyglądając nieszczególnie szczęśliwie. Władza zaznaczała więc swoją obecność, nie mając zamiaru interweniować bez potrzeby. Ostatecznie przecież od tego jest Ruch Drogowy. Jednak fajnie byłoby żeby któryś z pretorian szanownych zapytał stojących i wyglądających podejrzanie  - Co jest ? A może coś pomóc? Nie.To raczej nie należy do obowiązków. Za to do dobrych manier. 
Jednak zwracam honor mundurowym - za chwilę zatrzymał się obok pojazd świecący niebieskim kogucikiem. Płonne nadzieje umarły we mnie natychmiast - to jedynie Straż Miejska. Bynajmniej nie z propozycją pomocy. Raczej węsząc zarobek - bo w istocie staliśmy bardzo nieprzepisowo. Prawie widziałem w oczach pana strażnika blokady zaciskające się na kołach naszych samochodów. Niestety, pamiętny na boje toczone z SM wcześniej, burknąłem uprzejmie, że zdarzenie drogowe i czekamy na patrol i nie ruszymy się z miejsca i tyle. Pojechali wyraźnie zawiedzeni. 
Po kilkudziesięciu minutach w końcu zjawił się patrol. I tak szybko jak na Lublin - czyżby jednak tatuś znajomej miał takie chody? I z fachowością przeprowadził oględziny - no przecież nic się nie stało. W sumie jednak byłem zaskoczony. Policjanci byli mili, ba! pełni dobrej woli i nawet z pewną dozą poczucia humoru. Po 30 minutach można było się rozjechać. Gapie zniknęli już wcześniej nie widząc tłuczonego szkła, za to przyszedł młodzieniec, który zażądał interwencji w sprawie mandatu od Straży Miejskiej. I tyle. Bo jak nie to on zadzwoni. 
W jeden dzień tak sobie poobeserwować  - warto było. Szczególnie że zderzak i tak był do lakierowania. 

wtorek, 6 marca 2012

Kazimiera Szczuka story czyli z pamiętnika męskiego szowinisty.

5:30 to kiepska pora na wstawanie. W normalnych warunkach nic i nikt nie zmusiłby mnie do poderwania się z wyra o tak nieludzkiej porze. Ale warunki nie były normalne. To była koszmarna noc. Jak zwykle nie pamiętałem co mi się śniło, ale że nie było to normalne, ani przyjemne to pewne. Pewnie każdy kiedyś miał takie uczucie że budzi się zlany potem jakby spadł na łóżko z wysokiego budynku.
No nic. Wcześniej pojadę do pracy. Będzie spokojnie i zdążę napić się kawy zanim telefon rozdzwoni się na dobre. Jak zwykle nie zjadłem śniadania tylko po dłuższym prysznicu, którym chciałem zmyć z siebie te koszmarne wizje senne ubrałem się i z teczką w ręku podreptałem po samochód.
Strażniczka na parkingu popatrzyła na mnie dziwnie i jakby z wyrzutem - musiałem wyglądać kretyńsko z przekrwionymi ślepiami i worami pod nimi jakich nie powstydziłby się rasowy alkoholik. Może to kwestia nieuprasowanej koszuli? Nie ważne. Samochód szybko się nagrzewał.
Minus 3 stopnie, Marzec. Cholera - pomyślałem  - mogłoby już być cieplej. Mniej wachy by szło.
Włączyłem radio i spikerka miękkim seksownym głosem zaczęła mówić o sukcesach premier Muchy, która właśnie podpisała traktat o uzależnieniu Niemiec od dostaw polskiego gazu łupkowego z kanclerz Angelą Merkel.
Swoją drogą - przemknęło mi przez myśl - kto by się spodziewał jeszcze kilka lat temu. Wszyscy pamiętali o blamażu na Euro 2012 - wpadka milenium. Udekorowała sędziego finałowego meczu. A teraz? Premierka. A Merkel  - stara klępa trzyma się u koryta już tyle lat i nadal wygląda na 60. Baby! Eeeech ...
Samochód lekko i posłusznie poddając się  ruchom kierownicy wyjechał na ulicę cicho mrucząc silnikiem. Jak na takiego grata trzymał się nieźle. A ja lubię prowadzić. Nawet bardzo. Zawsze byłem dumny z tego, że mimo wieku refleks mam lepszy niż niektóre małolaty.
Bardziej wyczułem niż zobaczyłem malutką toyotkę, która wyjeżdżając ze stacji benzynowej wymusiła na mnie pierwszeństwo. Zakląłem i zatrąbiłem, o włos tylko unikając zderzenia.
No i jak chamie jeździsz! Debil! - usłyszałem, kiedy po stronie kierownicy opuściła się szyba toyoty - Prostak niewychowany! Kobiecie pierwszeństwa nie ustąpi. Kto ci prawo jazdy dał tłuku!
Zatkało mnie. O, żesz ty.. w mordę!
Ale filigranowa brunetka za kierownicą czerwonego samochodziku nie miała zamiaru wdawać się w polemiki z takim elementem jak ja i popędziła lewym pasem trąbiąc na czym świat stoi.
Dobra. Tylko spokojnie. Przecież to początek dnia. Nie ma co sobie psuć humoru jedną babą. Podkręciłem głośność radia - akurat nadawano jakąś audycję muzyczną - Barbara Streisand śpiewała "Woman in love" a ja pogwizdywałem sobie nerwowo do melodii. Pewnie tamta mała też była "in love", chociaż kto by tam chciał taką heterę. Swoją drogą ESKA ROCK od paru lat nadaje nad ranem takie smuty że żal już ich słuchać. Przełączyłem na CD z przyjemnością przyjmując właściwą dawkę decybeli w postaci piosenki Mutter Rammstain'u. Klasyka - westchnąłem.
Jak zwykle pod firmą nie mogłem znaleźć miejsca do zaparkowania. Dwa razy przetoczyłem się dookoła budynku zanim zobaczyłem jak do wielkiego vana jakaś młoda mama pakuje dziecko, wózek i laptopa, niekoniecznie w tej kolejności i szykuje się do odjazdu.
Sadystka zrywa o takiej porze dzieciaka  - skrzywiłem się, odkręcając szybę i zapalając papierosa.
Mała dziewczynka przypięta w foteliku na tylnym siedzeniu, uśmiechnęła się słodko i pomachała mi z entuzjazmem, a potem pokazała język, krzywiąc się groteskowo.
Smarkula. Niech się cieszy, że nie jestem tatusiem. Dostałaby w dupę jak nic - niewesoła refleksja o wychowaniu pociech nie zepsuła mi frajdy z papierosa.
Włączyłem awaryjne i cierpliwie poczekałem 5 minut, aż mamuśka wycofa. Nie było sensu się spieszyć, przecież wstałem rano i miałem mnóstwo czasu. Ulica była całkiem pusta i słychać było tylko moje kroki. Nie lubię kiedy półbuty mi stukają jakbym szedł na wysokim obcasie. Ale no wiadomo dress code obowiązuje i obuwie trzeba nosić odpowiednie. Zbudziłem portierkę i poprosiłem o klucz na trzecie piętro. Babsztyl spojrzał na mnie, jak co dzień, z pewnym niesmakiem i wyciągnął klucz do biura, podając mi go z obrzydzeniem jak zdechłą mysz. Poczułem z ulgą, że drzwi windy zamykają się za moimi plecami i ciarki jakich zawsze dostawałem, kiedy ktoś gapi się na mnie z tyłu powoli mijają.
Ostatecznie była uzbrojoną i nieźle przeszkoloną babą o posturze NRD-owskiej lekkoatletki. Może to niemęskie ale odrobinę się jej bałem. Odkąd zaczęła tu pracować, widać było, że darzy mnie antypatią, chociaż starałem się, żeby nie dać jej poznać że odwzajemniam to uczucie. W swoim dobrze rozumianym interesie. Ostatecznie dostać pałą po plecach nie zalicza się do przyjemności.
Puste biuro o wczesnym poranku ma w sobie coś ze scenografii tanich horrorów. Po takiej nocy jak ta, mój mózg dodatkowo płatał mi figle, podpowiadając sceny z oglądanych kiedyś filmów klasy C czy D. Cholerna wyobraźnia. W ciemnym socjalnym napełniłem czajnik i wróciłem do pokoju. Odruchowo sprawdziłem kalendarz na dziś. Standard. Po południu spotkanie z psycholożką - chodzę na terapię od kilku lat. Wieczorem ma wpaść córka - odkąd została chirurżką w Klinice Uniwersyteckiej, ma coraz mniej czasu dla starego. Czajnik bezprzewodowy powoli zaczynał parować na stoliku obok. Zapach porannej kawy to najprzyjemniejsza część dnia. Potem może być już tylko gorzej.
To prawda.  Było. Ledwie wybiła 8:00 dzwonek telefonu oderwał mnie od sprawdzania maili.
Na górę mi tu !- ten wrzask rozpoznałbym wszędzie. - Dywanik! Natychmiast!
Szefowa nie uznawała sprzeciwu. Zresztą ci co się sprzeciwiali, "kontynuowali karierę poza strukturami firmy", znikając z biurowej rzeczywistości jak za dotknięciem czarodziejskiej różdźki.
Stara czarownica - mruknąłem zabezpieczając komputer i pakując do kieszeni marynarki telefon.  - Pewnie znowu ma problem ze zrozumieniem ostatniego raportu.
Wejście do Gabinetu było jak wrota Hadesu - brakowało tylko napisu "lasciate ogni speranza voi ch'entrate". Podejrzewam nawet że wchodzący dopiekła mieli przyjemniej i większe szanse na wyjście.
Asystentka Szefowej jak zwykle w schludnym kostiumie, kiwnęła mi głową, pomalowaną na wściekle rudy kolor i wskazała na drzwi. W jej oczach błysnęło coś jakby współczucie.
Nawet fajna kicia - pomyślałem lubieżnie i  z ciężkim sercem otworzyłem drzwi.
No w końcu ruszyłeś swój gruby tyłek! - smok nie dawał chwili na zebranie myśli.  - Ale dzisiaj dość już tego! Koniec ciepłej posadki! Masz.. podpisuj albo wynocha! Zrozumiano?
Lekko speszony wziąłem do ręki podsunięty mi papier:


Do najwyższej kontroli komisji czystości gatunku

Ja, niżej podpisana, oświadczam, że urodziłam się mężczyzną wbrew swojej woli. W związku z powyższym wnoszę, aby moje dotychczasowe poczynania jako samca uznano za niebyłe, gdyż działałam zbałamucona ówcześnie panującą męską cywilizacją. Jednocześnie w pełni zgadzam się z powszechnie panującym przekonaniem, iż mężczyzn nie było, nie ma i nie potrzeba.


O k....!  - wyrwało mi się.
Szefowa spojrzała z sadyzmem w oczach i sięgnęła ręką pod biurko - Nie tacy jak ty próbowali śmieciu!
Usłyszałem dźwięk alarmu i trzask drzwi gdzieś z tyłu za mną. Do pokoju wpadły cztery ochroniarki, wszystkie mniej więcej postury tego cerbera z portierni.
Nie chce po dobroci? To pogadamy z nim inaczej dziewczyny - głos Szefowej przeszedł w syk - brać go! I niech poczuje, że nieposłuszeństwo boli!
Przypadkiem wróciło mi właśnie czucie w nogach więc zdołałem uchylić się przed pierwszą i podstawiając jej nogę uniknąć ciosu pałką w potylicę, obróciłem się wokół własnej osi, bardziej przypadkiem niż rozmyślnie, chwytając strażniczkę za nadgarstek i jakimś cudem spowodować, że druga i trzecia wpadły na nią z impetem.
Po moim trupie!  - wrzasnąłem uradowany tym sukcesem i dziarsko jak na staruszka o mojej tuszy wywijając kozła na podłodze, co pozwoliło mi z kolei minąć się z kopniakiem wymierzonym w moje krocze. Walnąłem z całym impetem w drzwi do sekretariatu. Na moje szczęście drzwi otwierały się na zewnątrz. Zdążyłem je zamknąć za sobą kiedy poczułem jak ostatnia z ochrony walnęła w nie z kopa z siłą godną dorosłego bawołu. Wytrzymały. Słuchając wrzasku ślicznotki z sekretariatu przesunąłem pod drzwi szafę z aktami, której w normalnym stanie nie mógłbym nawet odchylić od ściany. Adrenalina działa cuda! Lepiej niż viagra!
W tym momencie usłyszałem jak sekretarka  - żmija jedna, nadaje do swojej różowej komóreczki!
TU JEST! OCHRONA BUDYNKU DO SEKRETARIATU!! - wrzeszczała ruda małpa.
Zamknij się ! wrzasnąłem zabierając jej telefon.
Nie było dużo czasu do namysłu. Trzeba było działać póki miałem jeszcze adrenalinę w sobie.
No tak, mają mnie - pomyślałem  - stąd nie ma ucieczki. Pewnie obstawiły już wyjścia, a winda to pułapka.
Rzucając komórą sekretarki o ścianę, wybiegłem na schody pożarowe i skierowałem się do góry. Drzwi na dach były zamknięte  - ale tego dnia żaden zamek i żadne drzwi nie stanowiły dla mnie przeszkody. Z marszu uderzając barkiem w drzwi wypadłem na dach pokryty białym żwirkiem.
Moje wejście przerwało chyba kopulację jakiejś parze gołębi, ale poza tym dach był pusty. Drzwi zamknąłem i zaryglowałem znalezionym obok kawałkiem metalowej sztaby. Dysząc podbiegłem do krawędzi dachu i rozejrzałem się dookoła. Nie było drogi ucieczki! Najbliższym budynkiem był wielki wieżowiec o szybach lekko różowych w promieniach wschodzącego słońca. Na wielkim billboardzie zawieszonym na całej prawie długości ściany wielki portret Kazimiery Szczuki  uśmiechał się kpiąco patrząc na mnie krzywo - miałem wrażenie że w jej oczach widzę triumf.
Napis wielkimi czerwonymi literami wyżerał mi świadomość - Liga Broni! Liga Radzi! Liga nigdy Cię nie zdradzi! Śmierć samcom!
Drzwi na dach pękły pod naporem szturmujących strażniczek i stanęły otworem. Pozostało tylko jedno. Niczym zaszczuty pies zawróciłem z chrzęstem żwiru w połowie dachu i wybiegłem całym pędem poza jego krawędź.
Nigdy mnie nie dostaniecie! Modliszki! - wrzasnąłem z całych płuc. Zacząłem spadać......






5:30. Cholera.. co za sen... ufff... tylko sen? To wszystko pewnie przez to że przed zaśnięciem oglądałem Kazimierę Szczukę. i Manuelę Gretkowską słodko udowadniające w programie Lisa że mężczyźni to jednak przeżytek.
A właściwie którego to mamy? 8 marca?? Koszmar.....








niedziela, 4 marca 2012

Premier z ministrami na miejscu katastrofy

Oto pomysł znamienny dla prowadzenia polityki w naszym kraju. Myślenie prawdziwie polityczne naszego Premiera : "Skoro ze wszystkich stron dokopują mi za brak refleksji, konsultacji społecznych, autostrady, Muchę, stadiony, nieudolność ministrów oraz rozchlapywanie na lewo i prawo kasy państwowej, ja jako dobry ojciec narodu pojawię się na miejscu katastrofy i będę ze zbolałą miną ubolewał nad losem ofiar - załapię plusa u maluczkich" Brawo Panie Premierze!
Mimo to obrzydliwe i niesmaczne jest robić sobie PR na tragedii do której tak naprawdę rząd i jego ministrowie po części dokładają swoje trzy grosze. Przecież to, że infrastruktura kolejowa jest w takim stanie jakim jest, to między innymi zasługa nietrafionych, niepotrzebnych i kosztownych decyzji rządu i naszych "wybrańców" sejmowych, którzy zajmują się związkami partnerskimi, trawką i innymi sprawami zastępczymi a pozwalają na rozkradanie nieistniejących jeszcze autostrad, dewastację kolei, podpisywanie kontraktów managerskich przez idiotów nie potrafiących czytać ze zrozumieniem i zarabianie kasy przez krewnych i znajomych Królika poumieszczanych na intratnych stołkach w spółkach Skarbu Państwa.
Pamiętam jeszcze kilka lat temu jak to Nasz Drogi Ojciec Narodu z poważną i strapioną miną przechadzał się po zniszczonych wałach w Sandomierzu i biadał nad losem powodzian w Wilkowie, z asyście BOR i gości w garniturach dla picu poubieranych w kaloszki. I co? I za przeproszeniem g...  W tym roku pewnie znowu ich zaleje, bo jakoś obiecanego zwiększenia środków na obronę przeciwpowodziową nie było.
Teraz pewnie Premier z poważną miną obieca że infrastruktura się poprawi i będzie więcej kasy na nowoczesne koleje a wyjdzie jak zwykle. Do następnej tragedii. A nuż się uda że będzie za kadencji następnego rządu? Ostatecznie Premier może latać rządowymi helikopterami a tylko społeczeństwo musi zabijać się na drogach lub narażać życie w pociągach.
No i jak tu nie mieć dość zbijania sobie kapitału politycznego na krwi i nieszczęściu innych. Widać wśród polityków nie mamy tylko osły i świnie, ale również sępy i hieny.

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1329,title,Premier-z-ministrami-na-miejscu-katastrofy,wid,14302976,wiadomosc.html?ticaid=1e07d

piątek, 2 marca 2012

Z Chuck'iem żartów nie ma!


We wtorek, czy tam poniedziałek dowiedzieliśmy się oficjalnie tego co i tak już wszyscy wiedzieli od kilku miesięcy i o czym wszystkie wróble ćwierkały od roku. Santander kupuje nas z dobrodziejstwem inwentarza. I ma zamiar połączyć BZWBK i KB w jeden wielki twór. Trwają przygotowania, badania i takie tam inne analizy. Nie wiadomo jeszcze jak będzie ze zmianą marki i barw klubowych (rebranding - ulubione słowo w artykułach prasowych) ale twór ten miałby być trzecim co do wielkości bankiem w Polsce. I wszyscy są zadowoleni. KBC, bo pozbyło się banku którego zyskami udało im się uratować padającą centralę, Santander, który może przejąć prawie 10% rynku bankowego w Polsce i BZ WBK, któremu wzrośnie płynność a ratingi pójdą odrobinką w górę. Jeszcze tylko KNF musi wyrazić zgodę na cały ten zgiełk, a słychać, że mają zamiar postawić ostre warunki dla tej transakcji.
A co właściwie to oznacza? No cóż, dla klientów banku i szarego Kowalskiego niewiele się zmieni. Może tylko będą musieli przyzwyczaić się do nowych kolorków na wyciągach z banku i reklam w TV. A dla pracowników? A cholera go wie. Chociaż musi być zabawnie. Same prezesy przyjeżdżają do Bździszewa, uspokajając nas i łagodząc "szok" wśród przerażonych i zagubionych pracowników. Do tej pory jakoś omijano nas szczęśliwie w trakcie wizyt duszpasterskich po całym kraju, a tu proszę - całe dwa dni konstruktywnego słuchania "dołów" i pochylania się nad ich narzekaniem. Czyżby zarząd zaczął obawiać się o własne posady? Do tej pory jakoś nikt nie przejmował się naszym zdaniem za bardzo. A tu niespodzianka - wszyscy doceniają naszą fachową wiedzę i profesjonalne zaangażowanie . Widać będzie więcej pracy i więcej obowiązków a mniej kasy. Nihil novi sub sole.
Poza tym po stronie BZ WBK jest Chuck Norris a ten z bocianami panów Manna i Materny poradzi sobie z półobrotu. Ja się nie boję za bardzo, bo mam zdjęcie z Chuck'iem i piłem z nim browar jak równy z równym. Natomiast ze zdziwieniem zauważam, że jakoś nie widać paniki również wśród moich kolegów. Chuck'a się nie boją. Raczej spokojne zniechęcenie i ogólny spadek morale. Ale czemu tu się dziwić? Od lat  sprzedają i kupują nas, non stop kolor i nie zmieniając biurka zmieniłem pracodawcę już chyba z 5 razy. Więc to kwestia przyzwyczajenia. Szkoda tylko że większość z nas pomimo zapewnień wyląduje na "zielonej trawce". I tyle. Chyba za starzy jesteśmy na wiarę w obietnice, że nowy bank weźmie to co najlepsze. Biorąc pod uwagę stosunek wymiany akcji ~ 7 (BZ WBK) do 100 (KB), widać że lepsze to BZ WBK. Żal też trochę, że tyle pracy, naszych pomysłów i zaangażowania poszło na marne, a tylu naprawdę dobrych specjalistów zostanie przejętych przez inne firmy. Chociaż akurat to może i dobrze.