poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Pan Tadeusz czyli rock opera na Litwie.

Idąc do teatru, kina czy gdziekolwiek staram się nie czytać recenzji, opisów ani skrótów. Po prostu chcę mieć całą przyjemność dla siebie. Siadam w fotelu (mniej lub bardziej wygodnym) i daję się zabrać w tą niezwykłą podróż fantazji i magii sztuki.
Tym razem udało mi się dostać bilety na "Pana Tadeusza" do Teatru Osterwy. No, wiadomo -  Wieszcz Narodowy, część, mojego przynajmniej pokolenia, zna nawet jeszcze fragmenty na pamięć a prawie każdy kojarzy tekst inwokacji. Dzieło pomnikowe na tyle, że nawet film, nakręcony przez Andrzeja Wajdę, jakoś nie dał rady go "odbrązowić", chociaż muzyka w istocie się przyjęła - polonez Wojciecha Kilara z powodzeniem zastąpił na studniówkach poloneza Ogińskiego. 
Tak więc, z lekkim niepokojem czekałem na rozwój sytuacji widząc szare dekoracje i siedzącego na ławeczce Ministranta. Ku mojemu zdziwieniu zaczęto od końca, jakby po drodze, w trakcie pielgrzymki Wielkiej Emigracji, opowiadając historię ostatniego zajazdu. Opowiadając z perspektywy pamiętających splendor i chwałę polskości, szlacheckich obyczajów i miejsc do których, każdy uchodźca tęsknie wzdycha po nocach. I mamy tu wszystko co ważne - mickiewiczowskie opisy przyrody, romans, akcję, dramat - a wszystko przedstawione lekko, bez narodowo-patriotycznego zadęcia.  I miło się patrzy na odkurzone i "odpomniczone" strofy, na nowo odczytane, Przyznaję, że z uśmiechem słuchałem ich w tym nowym wydaniu. Zresztą sam nie pamiętałem na przykład opisu karczmy, czy stawów. Reżyser i zespół aktorski zadbali o to, żeby widz się nie nudził, nie przysypiał i nie ziewał. Mickiewicz w tym przedstawieniu, szelmowsko "puszcza do nas oko", pokazując, że w Narodowym Poemacie, zaczytanym do cna i miliardy razy rozbieranym na lekcjach polskiego na części składowe, można odnaleźć również humor i lekkość pióra - tak dla mistrza Adama charakterystyczne. Tu nie mogę wspomnieć o Przemysławie Gąsiorowiczu, grającym Ministranta, Brzytewkę  a szczególnie przekonująco i przekomicznie -  NIEDŹWIEDZIA! 
Do tego jeszcze oprawa muzyczna Zygmunta Koniecznego zmieniająca epopeję w prawie rockową operę. Scena przeobrażenia Zosi z wieśniaczki, w pannę z dobrego domu, przywoływany opis stawów, czy nieprzeciętnie zabawny, rapowany, dialog księdza Robaka z majorem Płutem, dają niejakie wyobrażenie, o tym czego można się spodziewać.
Ponadto jest tu też coś więcej, jakieś poszukiwanie treści głębszych. Umiłowania tradycji, kraju rodzinnego, polskości. Poszukiwanie pewnego genu, który gdzieś tam w nas samych drzemie. Nie nadętego patriotyzmu polityków i władz, ale tej miłości miejsca w którym się urodziliśmy, prostej i zrozumiałej. Genu, który w latach próby przeobraża Polaków w powstańców, Kolumbów zacięcie broniących się przed obcymi najeźdźcami. Jeśli o to chodziło w tej adaptacji to według mojego skromnego zdania - udało się jak najbardziej. 
Chociaż pewnie, jak pomyślałem wczoraj, pani Hermina, moja świętej pamięci nauczycielka języka polskiego z podstawówki, będąca miłośniczką Pana Tadeusza, nie byłaby zachwycona. Ale cóż, tempora mutantur et nos mutamur in illis.  
Na koniec aby zadowolić moją marudną naturę, chciałbym dodać kilka gorzkich komentarzy. Tym razem pod adresem publiczności. Kiedy już oderwałem wzrok od sceny zauważyłem, że spora część widzów była podświetlona lekko ekranami smartfonów, w pewnej chwili w niezbyt szczęśliwym momencie odezwał się dzwonek telefonu i dało się słyszeć jak ktoś rozmawia (panowała akurat cisza więc słychać było i rozmówcę z drugiej strony słuchawki)  - Tak... no pewnie,, a co u Ciebie?... no wiesz, he, he... tak, jestem w teatrze... i tak dalej. 
Właśnie! Jestem w teatrze, więc do cholery mogę na te kilka godzin wyłączyć telefon, nie odbierać maili, nie czytać facebooka i otrzymać to, za co zapłaciłem - odrobinę magii. Bez pozostawania on-line. A jeśli już nie potrafię się powstrzymać,pomyśleć też o innych, którym może to przeszkadzać.
Czy to takie trudne? Nie, chyba nie, to po prostu kwestia dobrego wychowania i odrobiny szacunku dla drugiego człowieka. 

fot. Anna Kurkiewicz