czwartek, 31 października 2013

Zombieland w Bździszewie

Świt powoli podnosił mgłę nad pobliskimi zaroślami ,z których powoli jakby w zwolnionym tempie wyłaziła grupa zombie, okutanych w kilka warstw zetlałych i znoszonych szmat, ruszyły w stronę magazynu.
Zakląłem cicho pod nosem i wyrzuciłem niedopałek papierosa, rozgniatając go podkutym obcasem buta. Zaczyna się - przemknęło mi przez myśl - Nic to. Ci nie są groźni, Najgorzej, że część zdobyczy może przepaść zanim zdążę się dostać do magazynu. Czas się pospieszyć.
Zombiaki nie przerażały mnie nigdy, były powolne i niezdarne. Większość przeciwników na oko wyglądała jak oddział geriatryczny pobliskiego szpitala kolejowego. Wobec czego nie powinna stanowić zagrożenia. Kilku żółtodziobów w wieku gimnazjalnym też nie.  No może ten gość postury Herkulesa, z wrednym wyrazem gęby i kilku jego kolesi, mogliby narobić kłopotów. W cieniu północnej ściany magazynu zauważyłem też kilka zażywnych gospodyń w kapelusikach i z parasolkami. Dziwne - pomyślałem - trochę są chyba nie na miejscu. Wyglądały jednak niegroźnie.
Wyprostowany wszedłem przez uchyloną bramę magazynu, nie ukrywając się wcale. Po lewej stronie geriatrycy toczyli już bój z zombie, wyrywając im z rąk fanty. Widziałem części garderoby fruwające w powietrzu i ledwo uchyliłem się przed nadlatującym butem. Uch! - to było blisko, taki trep mógł wyłączyć mnie z akcji na dość długo. Cholerne zombiaki! 
Bez wahania wybrałem cel i ruszyłem na prawo wymijając małolaty wywijające jakąś zaimprowizowaną bronią na lewo i prawo.  Żenada, przeklęci gówniarze dorwali się do zdobyczy i pakowali wszystko jak leci do kontenerów. Coś owinęło mi się wokół kostek i runąłem jak długi. Nie czekając na rozwój wypadków przetoczyłem się pod wieszak po lewej stronie gotowy odeprzeć atak. Zobaczyłem jeszcze wstrętny uśmiech zombiaka, gdzieś w okolicach moich butów, więc nie czekając na dalszy rozwój wypadków, wymierzyłem porządnego kopa. Poczułem chrzęst łamanej kości nosowej i od razu zrobiło mi się lepiej. Uśmiechnąłem się nawet i jednocześnie otrzymałem porządny kop w nerki.
Nie wolno niedoceniać przeciwnika. Jedna z pań, w filcowym czerwonym kapelusiku, tocząc pianę z pyska, wymierzała kolejne kopniaki z przerażającą dokładnością a druga tyle że w żółtym berecie deptała mnie szpilkami po nogach. Na czworakach zdołałem odczołgać się z placu boju i wykorzystując ukształtowanie towaru w magazynie posuwałem się powoli, ale skutecznie w stronę, w której widziałem szansę na dobre łupy. Nie było łatwo czołgać się pomiędzy resztkami i śmieciami. Zapach też nie był najmilszy, wszechobecny smród rozkładu i niemytych skarpet pomieszany z wonią perfum różanych. Podniosłem się z trudem jakiś metr od celu i stanąwszy pewnie na nogach rzuciłem w stronę upatrzonej zdobyczy.
Świeżo ustawiony przez obsługę magazynu stelaż! W pół skoku otrzymałem niezłą fangę w mostek od panienki ubranej w mundurek szkolny i spódniczkę w kratkę - jak na japońskich horrorach, jednocześnie oberwałem od jakiejś innej małolaty drewnianym wieszakiem w łeb. Padając zauważyłem nad sobą kilkanaście zombie, potykających się o torby i worki zmierzających wprost do mojego stelaża! Pech chciał, że stałem, a właściwie leżałem im na drodze. No to po mnie - ostatnim tchem próbowałem powstrzymać ich pęd. Bez skutku. Brudne od ziemi buciory, przewaliły się przeze mnie jak stado bawołów. Widziałem jeszcze zakrwawioną twarz Herkulesa na podłodze, gdzieś po lewej stronie. Zwinięty w kłębek przyciskał do piersi jakąś szmatę i nie dawał już żadnych oznak życia. Ostatnie co pamiętam to opadający w dół ortopedyczny but, któregoś z geriatryków.
Obudziłem się obolały pod ścianą magazynu na stercie szmat odrzuconych tu widać przez innych. Obok usłyszałem ciche łkanie. To jeden z kolesi Herkulesa, leżąc w nienaturalnie wygiętej pozycji, odreagowywał ból z kilku otwartych złamań.
Przez brudne okna pod sufitem słońce powoli docierało do wnętrza, oświetlając pobojowisko promieniami w których tańczyły drobinki unoszącego się ciągle w powietrzu kurzu.
A przy wyjściu z magazynu, w kolejce do kasy, ustawiały się gospodynie, zombiaki i geriatrycy, trzymając w rękach naręcza szmat i innych zdobyczy, ściągniętych z wieszaków i stelaży. Po ich triumfujących minach było widać, że nie zostawili niczego wartego zachodu. Powoli podniosłem się więc na nogi, czując, że za chwilę pęknie mi czaszka i utykając ruszyłem do wyjścia opierając się o ścianę.
Nienawidzę tych zakupów w ciuchlandzie - mruknąłem i splunąłem krwią na asfalt parkingu.


Posłów przypadki niezwykłe.

Krew w żyłach mi zmroziły dzisiejsze poranne wiadomości. 
Poseł Wipler okazywał swoje rany, zadane mu przez policję, z żałosną miną zbitego szczeniaczka rasy spaniel. Co, jak na takiego byczka, postury niezłego pakera, wyglądało pociesznie.  

wtorek, 22 października 2013

Wojewódzki męczennikiem czyli jestem po stronie Wojewódzkiego

Wczoraj "ktoś" wylał na Kubę Wojewódzkiego mniej lub bardziej żrącą substancję - ponoć jako karę za jego przekonania.
Nie lubię Kuby W., jego "poczucie humoru" uznaję po prostu za chamskie a zachowanie, za poniżej poziomu. Uważam również, że on sam nie posiada żadnych przekonań. Jedynie leci z wiatrem, tam gdzie go akurat zawieje. Ale mimo to potępiam w czambuł takie zachowania i ludzi, którzy chcą w ten sposób zabłysnąć i coś udowodnić. W chwili, kiedy uciekamy się do przemocy - w jakiejkolwiek postaci  - oznacza to, że przegrywamy dyskusję i nie mamy innych argumentów. I sądzę tak, pomimo posiadanej skłonności do zachowań agresywnych, jak powiedziała kiedyś pewna Osoba.
W dyskusji na scenie politycznej, kulturowej czy społecznej nie ma po prostu miejsca dla troglodytów walących pałami, oblewających czymkolwiek kogokolwiek. Agresja wobec celebrytów - jakiejkolwiek maści, świadczy jedynie o bezradności i braku intelektu agresorów. Dodatkowo nobilituje ofiary napaści i czyni z nich męczenników sprawy, którą akurat popierają. Więcej więc z tego szkody dla ich przeciwników niż pożytku, nawet pominąwszy aspekt prawny czy moralny takich zdarzeń.
Dlatego, chociaż włos mi się jeży na głowie, tym razem jestem po stronie Wojewódzkiego. Chociaż osobiście czasami sam miałbym ochotę go palnąć w łeb, to napastnika należałoby końmi włóczyć po majdanie, tudzież umieścić w dybach na miesiąc w miejscu publicznym. Właśnie na tym polega bycie człowiekiem cywilizowanym - nie czekam na nikogo przed wejściem do radia, żeby ochotę wprowadzić w czyn, tylko dzielę się bez skrępowania ze znajomymi moją opinią o nim. W przeciwieństwie do pitekantropów, mam swój honor. Zresztą  - szkoda gadać.......



sobota, 19 października 2013

środa, 2 października 2013

Kevin S.(am w sieci) - fan-post.

Nie uwierzycie, ale jestem fanem tego gościa. Po prostu lubię go. Zawsze gra postacie niebanalne, przybyszy z kosmosu, psychopatycznych morderców lub twardych inteligentnych i bezwzględnych facetów. No i co by nie powiedzieć - przystojna bestia. :) To jedziemy ... chronologicznie. 









wtorek, 1 października 2013

Money for nothing czyli śmieciowa ustawa

Od lat pod moim blokiem stoją sobie kontenerki na śmieci - te zwykłe w budce pod daszkiem, śmieszny dzwon na szkło i klatka na "frakcję suchą". I posłuszny wymogom nowoczesnego społeczeństwa uczę dzieciaki, że opakowania plastikowe i pudełeczka po butach - jak macie 3 kobiety w domu to wiadomo że jest ich tysiące - wrzucamy do klateczki, butelki po piwie tatusia do dzwona a woreczek w kontenerki. Tymczasem nowa ustawa śmieciowa każe nam segregować śmieci w imieniu Rzeczypospolitej oraz dbać o recykling w imieniu prawa. W sumie jednak nic się nie zmieniło. Śmietniki stoją takie jak stały. Chociaż płacimy o jakieś 50 złotych więcej. Nie wiadomo za co. Bo teraz śmieci są wywożone jakby rzadziej i zalegają pod pojemnikami całymi dniami, stanowiąc świetne miejsce do zabawy dla szczurów oraz innej plagi, na czele z bezpańskimi gawronami.


Po domkach jednorodzinnych lata jakaś inspekcja środowiskowa strasząc ludzi mandatami bo nie mają pojemników osobnych na odpady taki i siakie, do dostarczenia których zobowiązana jest firma wywożąca śmieci z którą ma się umowę. I wszyscy są szczęśliwi i radośni.
Jak widać nasz ustawodawca jak zwykle wydał ustawę po to, żeby zarobili nieliczni - czyli firmy śmieciarskie, które robią jakby mniej lub najwyżej tyle samo a biorą większą kasę. Nie mówiąc o etatach dla "inspektorów", którzy mają takie same uprawnienia do łażenia po mojej posesji i nakładania kar, jak nie przymierzając sąsiad z działki obok.
Dodatkowo jeszcze każe się ludziom naklejać durne nalepki z kodem paskowym na worki, żeby łatwiej było - no właśnie  - co? Rozpoznać na wysypisku, że to mój worek i poszukać w nim dowodów na moje niecne czyny? Za dużo się naczytałem Mitnick'a, żeby nie wiedzieć co haker może wyczytać z moich śmieci. Ot i jeszcze jeden debilizm w imieniu Rzeczpospolitej. 

Poranek w korpo - reklamowa porażka.

Nie lubię poniedziałków. Pewnie tak jak przynajmniej 50 % ludzkości. Szczególnie jeśli po całym weekendzie resetowania mózgu należy wrócić do pracy z samego rana.
Jestem pierwszy w biurze. W pokoju, jeszcze ciemnym, unosi się w powietrzu lekki fetorek , łatwo zidentyfikować przyczynę - kosze nie wymienione, a w nich pudełka po piątkowej chińszczyźnie. Przecierając nieco kaprawe oczęta, udaję się do socjalnego z pustym czajnikiem, zapalam światło i machinalnie nalewam wodę pod korek, potem do toalety przemyć twarz i obudzić się trochę.
Strasznie jedzie, pewnie znowu zapchał się odpływ. Cholera. Nie ma ręczników? Nie ma mydła? Ogólnie jest tylko woda. Może przynajmniej papier jest? Nie ma! Ktoś poodkręcał nawet dozowniki mydła i ręczników.





Zrezygnowany, mokre łapy wycieram w spodnie. Wytarcie twarzy w spodnie to zbyt wielka ekwilibrystyka jak dla mnie, więc używam koszuli. Zabieram czajnik i robię sobie kawy.
Otwieram okno w pokoju, nakładam kurtkę i włączam komputer. W skrzynce odbiorczej jedna wiadomość nieprzeczytana. W niej zdjęcie faceta w garniturze, najwyraźniej zadowolonego z życia. Zamykam czym prędzej okienko poczty, ale na pulpicie zamiast kwiatków - uśmiechnięta twarz faceta w garniturze. Odpalam intranet - ten sam facet uśmiecha się bezczelnie i tym razem widzę pewną ironię w tym uśmiechu. W internecie na każdym portalu gość znowu uśmiecha się do mnie z bannerów i reklam. Po chwili, kiedy zamykam oczy widzę tego gościa jak krzywi się do mnie z wyższością w swoim dobrze skrojonym garniturku. I nijak go wyłączyć, przerwać błędne koło, oczyścić mózg z tej wizji.  Wchodzi Paweł i rzuca zdawkowym "cze". Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jeszcze się nie obudziłem. Bitch please!