wtorek, 17 października 2017

Zderzenie ze sztuką II - Patataj, czyli kopytem po łbie

Wyszedłem właśnie z wystawy mistrza Picassa a tu na dziedzińcu zamku ukazał się w popołudniowej szarości Koziego Grodu ot taki oto ucieszny widok:


Przyznaję, że z pewną konsternacją zacząłem przypominać sobie lubelskie legendy i opowieści, które gdzieś tam kiedyś czytałem lub słyszałem od Najstarszych Starowinek, ale nic o Koniu Lubelskim w nich nie było.
Zacząłem więc opowiadać legendę o tym, jak to za szwedzkiego Potopu, polscy rycerze użyli tegoż sposobu, by zamek lubelski zdobyć, który jako miasto starego Priama zdobyty została przez podstęp zmyślnego Laertydy i  pan Wołodyjowski wraz z imć Zagłobą, niczym bogom podobni Achajowie, nim jeszcze Różanopalca Bogini Jutrzenki zorze na niebie zapaliła, z brzucha onego konia wyskoczyli i załogę szwedzką w pień wysiekli.
Nic podobnego! Jakżeż się w prostactwie swym myliłem! Czytelniku Drogi - to, bowiem, była SZTUKA! Jak żywa! nNic to, że nieco na pierwszy rzut oka (na drugi zresztą też) gumowa!
Efekt dla mojego zdrowego (jak skromnie ośmielam się przypuszczać) rozsądku był porównywalny do zderzenia Titanica z górą lodową - taki stan specyficzny, kiedy wiesz, że coś jest nie tak a jednak starasz się udawać, że wszystko nadal gra. Szczególnie po przeczytaniu poniższego opisu: 



 Nie umniejszając wielkości dzieła z poniższego opisu wyciąłem nazwisko autora - niechaj pegaz jego natchnienia ponosi go w krainy śmiertelnym niedostępne! Tak na wszelki wypadek. Uznajmy, że to z zawiści i ohydnej zazdrości, która przepełnia moje czarne serce. 

Zderzenie ze sztuką I - Picasso w Lublinie

Nie jestem fanem kubizmu, ale wystawa jednego z najwybitniejszych malarzy, w naszym mieście jest taką rzadkością, że nie mogłem sobie odpuścić. tak więc po przekroczeniu progu sal wystawowych na Zamku lubelskim zderzyłem się ze SZTUKĄ.

czwartek, 20 lipca 2017

Śladami Singera w Bychawie.

W ramach relaksu chciałem sprawdzić jak to wygląda. Oglądałem jedną z poprzednich edycji i bardzo mi się podobało. Tym razem było jakby mniej i kameralniej. W małym miasteczku skąd pochodził najsłynniejszy uczeń jesziwy Yentl, nie było turystów, a tylko przypadkowi przyjezdni, tacy jak my. A sztukmistrze bawili i momentami wzruszali. I wzbudzali jakąś tęsknotę za atmosferą małych miasteczek, która gdzieś znikła, zagłuszona przez głośniki telewizorów, ekrany komputerów i smartfonów.  Kiedyś ludzie wieczorami wychodzili z domów, żeby się spotkać, teraz zamykają drzwi i  już tylko oglądają wiadomości. Szkoda.














niedziela, 2 lipca 2017

Confitura z odrobiną dziegciu.

Człowiek zaczyna się uczyć czegoś i po jakimś czasie wydaje się że jakąś tam wiedzę już posiada. Wtedy potrzebny jest porządny kopniak, żeby uświadomić mu jak nikłe są jego umiejętności i jak mała wiedza. No więc wybrałem się na Confiturę. Nigdy nie byłem na takim czymś. Nie było jakoś okazji, czasu a przede wszystkim chęci. Tym razem motywacja była jednak silniejsza. Postanowiłem spróbować, więc wyrwałem się więc na chwilę z mojego kołowrotka rachunków, zaległych spraw, braku czasu i zmęczenia tym wszystkim i znalazłem się w zupełnie innym świecie. 
Świecie geeków, koderów, programistów, zapaleńców, momentami maniaków swojej dyscypliny. Tłum geeków kłębił się na korytarzach i schodach, rozmawiał -  o nowinkach technicznych, nowych wersjach, nowych sposobach robienia tego czy owego, w kolejce po kawę i ciastka, do toalety, w salach wykładowych i gdzie tylko popadło. 
Najważniejsze jednak były prezentacje, zarówno te dotyczące samego języka programowania, jak i te "miękkie" o możliwościach, właściwych praktykach, o tym jak zachować zdrowy rozsądek w tym co robimy. 
Największe wrażenie zrobiła na mnie prezentacja Wojciecha Seligi.  O tym co nieuchronnie nadchodzi, kiedy popyt na programistów, takich jakimi teraz są, się skończy. Kiedy pisanie kodu, nie będzie już wystarczające, kiedy w Matrixie w jakim żyjemy, zamknięci w boksach software labów i klimatyzowanych szklarniach, staniemy się zbędni - przestaniemy zaspokajać potrzeby zewnętrznego świata. Już teraz jesteśmy, tylko zasobami ludzkimi, hodowanymi w cieplarnianych warunkach, które można wynająć, zamienić i sprzedać, a które powoli odrywają się od rzeczywistości zajmując się z reguły jednym, maleńkim wycinkiem jakiegoś problemu, bezrefleksyjnie używając swojej wiedzy, doświadczenia i umiejętności w tym wąskim zakresie w jakim ją zdobyły. 
Sam pamiętam jeszcze czasy, kiedy odrobina nawet wiedzy z zakresu IT sprawiała, że było się kapłanem lub akolitą, jakiejś tajemnej religii, wiedzy hermetycznej niedostępnej dla zwykłych śmiertelników. Teraz wiedzą tą dysponują nawet przedszkolaki, poruszające się swobodnie w świecie nowych technologii i pobierające pierwsze lekcje programowania już w wieku 5 lat.  
Wróciłem więc z torbą gadżetów, zmęczony, trochę mądrzejszy i w ponurym nastroju siadłem do książek. Może i wyginę, ale przynajmniej bez walki się nie poddam.

    


czwartek, 8 czerwca 2017

J.C. - Superstar nadal w formie!

J.C - gość miał styl, klasę i umiał się znaleźć. Tłumy czekały na jeden znak. Tylko po co wybrał taki zabity dechami kraj? I czas też nie bardzo. Teraz byłby bożyszczem tłumów, Gwiazdą, ubóstwianą przez miliony. Każde słowo i każdy krok śledzilibyśmy na Youtube, komentowali na Tweeterze. Zdobyłby miliardy lajków i wyświetleń! Zarobiłby miliardy na sprzedaży gadżetów i reklamie. Ilu biednym mógłby pomóc! Ilu chorych uzdrowić!

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Strajk taksówkarzy czyli cienki pisk opon

No i poleciało. 2 tysiące "Złotów" zblokowało Stolicę. Bo UBER im podbiera "klyjentów". A społeczeństwo Warszawki i światła inteligencja oczywiście zaczęła narzekanie. Bo to przecież cebulowe Janusze i buraki. Siedzi taki cały dzień w tym swoim gracie i naciąga ludzi. I tylko patrzy jak tu się na pasażerskiej krzywdzie dorobić. Do szkółki taki Janusz Buraczany nie chodził a teraz na łatwy chlebek liczy. A jak już do domu wraca po dyżurze to tylko liczy kasę i drugi dom już stawia bo pierwszy z basenem wykończył.
Drodzy Państwo Intelektualiści, Elito Społeczeństwa Polskiego. Kwiecie Intelektualnych i Kulturalnych wyżyn. Pozwolę się sobie z Państwem nie zgodzić. Nie mówię, że zupełnie nie macie racji. Są "sałaciarze", których z głębi serca nienawidzę. To ci cwaniacy jeżdżący na wycieczki krajoznawcze i nabijający kilometry jak zwąchają "nieświeżego", albo ustalający sobie stawkę kilometrową 7 złotych i 20 za trzaśnięcie drzwiami. Ale większość z tych "Januszów", to ludzie starający się pracować uczciwie, zapewnić Wam (tak właśnie Wam Droga Elito!) bezpieczną i w miarę szybką drogę do domu, pracy, na wódkę. do kochanki, czy do szpitala. To te cebulowe biznesmeny odprowadzają Was Drodzy Inteligenci do domu, kiedy wypadacie na chodnik całując swoimi Jaśnie Wielmożnymi pyskami trotuar. Te buraki wysłuchują Waszych Drodzy Pasażerowie, narzekań, poglądów, często -gęsto cebulowo-buraczanych. Waszych, Drodzy Filozofowie, wywodów na temat i obok tematu i kiwają swoją wsiową, niewykształconą, durnowatą głową potakując Szanownym Pasażerom. 
A czemu? Bo muszą. Tak Drodzy Państwo, bo muszą zapłacić ZUS i podatek, muszą naprawić samochód, muszą zapłacić rachunki i muszą nakarmić rodzinę. Jeżdżą więc po 12 godzin po nocy i traktowani są jak niewolnicy, przez takich jak Wy, Kulturalnych Światłych Obywateli Naszej Odrodzonej Rzeczypospolitej. 
I wiem dobrze, możecie mi wierzyć, jak to jest, kiedy pan MAGISTER wsiada do taksy i z wyższością woła "No wio! K...wa!", albo przechodzi na angielski, na poziomie podstawówki, żeby powiedzieć koledze jaki debil, frajer i maderfaker ich wiezie do domu i co to on nie może mu kazać. A czasem ta ELYTA potrafi też pospolicie zeszczać się pod siebie, albo zarzygać samochód i jeszcze kłócić się, żeby ten p...lony czarnuch za kółkiem posprzątał, bo mu k...wa płacą. 20 złotych całe!  
Tak Drodzy Pasażerowie. Dlatego czasem popatrzcie na taksówkarza trochę inaczej, postawcie się w jego sytuacji i zamiast traktować go jak robaka, zobaczcie w nim człowieka. Czasem równie ciężko pracującego jak i Wy. I dlatego zrozumcie, że firmy typu UBER, świadczące usługi przewozowe bez wymaganych koncesji, ubezpieczenia, badań  i odprowadzania podatków, odbierają takim kierowcom po prostu chleb, na który nie mają znów tak wiele. 


niedziela, 4 czerwca 2017

Noc kultury 2017

W Warszawie Marsz Równości a na prowincji Noc Kultury. I niech tak będzie. Co prawda można by ponarzekać, że coś ubogo, z mniejszym rozmachem i ogólnie kultura taka sobie. Ale pewnie władze oszczędzają na obchody 700 lecia, które już za chwileczkę. Nie było więc dywanów z trawy na Królewskiej. Było trochę muzyki, kilka otwartych galerii, nieco mniej "instalacji" i trochę imprez zamkniętych, na które trzeba było rezerwować miejsca wcześniej.  No i oczywiście były tłumy przewalające się przez bramy Starówki, wystające w kolejkach po lody, kebab czy piwo, narzekające, potrącające i przepychające się wzajemnie . Część rodaków jako kulturę i sztukę rozumie oczywiście  "jeszcze jedno piwko dawaj!", "chodź naj...my się a potem w miasto",  darcie mordy w rytm stadionowych przebojów, atakowanie wszystkiego co znajdą na swojej drodze i tego typu zachowania. Nie wspominając o śmieceniu gdzie popadnie. 
Ja co prawda też nie rozumiem "sztuki" ale byłem, ot nawet po to żeby się przejść po mieście i posłuchać..
- Tato.. wiesz co to jest ? - na oko siedmiolatek szarpał ojca za spodnie pokazując na stworzone z folii instalacje na Jezuickiej. 
- No ... to jest.... eee... - próbował wybrnąć tatuś
- A ja wiem! - malec postanowił - tu był Spiderman i zaatakował naszą wioskę!! 
(...)
- Patrz, k...wa, ale ryyyyyba! 
- No tylko jej łeb utknął w bramie i d...wystaje! He, he, he! 
- Ciekawe czy w środku ma pysk czy tak tylko się kończy. 
(...)
- Taka sobie ta wieża. A właściwie to po co to postawili? 
- No widzisz, tam są takie hasła, żeby wodę oszczędzać. 
- Nie, to oni tu postawili na miejscu fontanny. Bo tu taka fontanna była z taką małą wieżą. 
(..)
Ziutek, No chodź, patrz! Jak wyglądam? - zalane w pestkę koleżanki w wieku raczej Balzakowskim, właziły w pajęczynę foliową chichocząc jak pensjonarki. I co? Zajebiście wyglądam? Ziuuuutek! 
Ziuuuuuutek?! 
- Ty, Gośka, on chyba został w tej knajpie! 












      

sobota, 20 maja 2017

Dzień w muzeum.

Kiedy byłem w podstawówce wycieczka do muzeum na Majdanku była punktem obowiązkowym programu. Toteż i ja posłusznie dreptałem za przewodniczką, niewiele chyba rozumiejąc. Ale i wtedy zrobiło to na mnie wrażenie. Pamiętam zapach konserwantu do drewna i wszechobecny zapach śmierci unoszący się w drewnianych barakach i łaźniach. Pytałem dziadka, który przeżył obóz, ale ten tylko poklepał mnie po głowie i powiedział żeby nie pytać.  Potem dużo czytałem o wojnie, obozach, wspomnienia więźniów, katów, opracowania historyczne. Z ciekawości, z przerażenia, że człowiek może być człowiekowi bestią.
Teraz takiej wycieczki w programie nie ma. Koleżanka mojej córki powiedziała: "No bo chłopaki to nawet by się nie umieli zachować, To takie debile! Wstyd ich gdzieś brać!"
Może i tak. A j,a postanowiłem nadrobić braki edukacji moich pociech na własną rękę. Akurat mamy Noc Muzeów, więc okazja dobra.  Przy wejściu okazało się, że co prawda lista zapisów zamknięta tydzień temu, ale może coś się zwolni. I zwolniło. W 30 osób wybraliśmy się na zwiedzanie ekspozycji stałej z przewodnikiem.
Usłyszałem o planie eksterminacji, akcji Reinhardt, Erntefest (bardziej makabrycznie brzmi to po polsku - Dożynki) i stosach całopalnych w Krępcu.
Większość już wiedziałem, więc miałem okazję rozglądać się trochę inaczej, Patrzeć na to przerażające miejsce szukając w nim śladów człowieczeństwa. Ale znalazłem tylko zjawy. Młodą dziewczynkę piszącą w pamiętniku. Dziecko spoglądające z fotografii na której jeszcze nie wiedziało, że będzie za kilka lat martwe. Innych, których wyblakłe cienie wypełniają to miejsce. Od bramy wejściowej po krematorium.
 I tylko w mauzoleum ich nie ma. Tam w ziemi usypanej w kurhan mieszają się ich kości i popioły - Polaków, Żydów, Cyganów, Niemców, Rosjan, Francuzów, Norwegów i Bóg jeden wie ilu jeszcze innych nacji - i nie ma tam waśni, ani sporów. Są równi wobec śmierci i milcząc uczą nas tej równości i tolerancji.











niedziela, 30 kwietnia 2017

Żegnaj laleczko.

W życiu posiadacza używanego auta są tylko dwa radosne dni. Ten pierwszy, kiedy cieszymy się "nowym" nabytkiem i ten ostatni, kiedy z ulgą patrzymy jak znika z naszego życia.
Dla mnie i Czerwonej Zarazy nadszedł właśnie ten ostatni. Czas rozstania. Po ciężkich bojach o utrzymanie jej przy życiu, przelanej krwi (ostatniego dnia rozwaliłem sobie palca gdzieś i jakiś kawałek szkła w bagażniku, siniakach i wrzodach na żołądku, postanowiłem ogłosić na OLX, że mam do sprzedania czerwone autko w stanie lekkiego rozkładu i pełne usterek. Cena oczywiście była mniej więcej odpowiadająca rzeczywistemu stanowi technicznemu samochodu oraz psychicznemu właściciela. I zaczęło się. Już po 15 minutach zaczęły się telefony, te pierwsze najwyraźniej od handlarzy.
- A, panie, to co to za cena? Dam tysiaka i biorę w ciemno!
- Nie.
- A...
- Do usłyszenia.
(...)
- To ile pan opuścisz?
- Nic
- Jak nic przecież to pan tego nie sprzedasz wcale! A tu od razu gotówka!
- Bez zmian.
(...)
- A co on tam ma nie tak?
- Wszystko napisałem w ogłoszeniu.
- A tak serio?
- Serio, serio.
- Taa...
(...)
- To ja już 1200 przelewem na konto i zabieram.
- Nie.
- A może jednak?
- Nie.
- Bez handlu nie ma sprzedaży.
- Bez kasy nie ma zakupu.
(...)
- To ten samochód to na chodzie jest?
- Tak, cały czas.
- To weź pan przyjedź nim jutro do Tomaszowa to bym sobie obejrzał
- A jakiego Tomaszowa?
- No jak, Mazowieckiego.
- Nie wiem czy pan doczytał, ale tam było o sprzedaży a nie dostawie.
(...)
- To może się zamienimy? Dam panu heblarkę z piłą tarczową i regulowanym stołem w bardzo dobrym stanie!
- Eee....
(...)
Nie wspominam telefonów w godzinach od 22:00 do 6:00 bo naturalnie wyłączyłem telefon.

Potem zaczynają się oględziny.
Facet kładzie się z każdej strony. Zagląda do rury wydechowej, potem wącha wlew oleju i stwierdza autorytarnie:
- Panie turbo to ma do roboty - cały układ i było bite ze wszystkich stron. Dam 900!
- Widzę, że trafiłem na znawcę mechaniki pojazdowej i tematu. Poczekam na laika, może da się nabrać. Bo wie pan tu NIE MA TURBINY I NIGDY NIE BYŁO, ale jak pan sobie życzy to za dopłatą pewnie panu wstawią.
(...)
- No, nawet nieźle idzie. Mogę na dwupasmówkę? To zobaczymy ile wyciśnie.
- Przykro mi. To nie wóz rajdowy.
- Ale ja bym go tak pocisnął....
(...)
- Pane, a na Ukrainu to ja nim dojadę?
- Dojedzie pan.
- To jak nie prodasz dziś to ja budu w środę i wezmę.
- Ok.
(...)
- A to co? (wóz zaczyna się dławić i skakać) To paliwo jakieś do d.. ? Albo silnik się kończy!
- Nie. Niech pan bieg zredukuje bo zaraz zgaśnie całkiem.
(...)
 Facet z miernikiem lakieru biega dookoła i przykłada je w dowolnie wybranym miejscu.
- O tu szpachla, i tu szpachla i tam - stwierdza radośnie nie przerywając prawie tańca dookoła Zarazy.
- No, pewnie że tak.
- To on był wszędzie bity!
- Nie tylko w prawą stronę. A jak pan przyłoży tu o na klapie to tam nie ma szpachli,  bo rdza wychodzi. Wie pan, że ten samochód ma 20 LAT? To jak nie ma szpachli to jest rdza!
(...)
- To ile pan chce tak do wzięcia?
- Tyle ile w ogłoszeniu.
- I nic pan nie opuści.
- Nie.
- No jak to?
- Uważam że jest wart jeszcze dokładnie tyle i przykro mi ale nie mogę się z nim rozstać taniej. Czy sądzi pan inaczej?
- No ...w sumie ... jest... wart...

Był... po czterech dniach patrzyłem z nieukrywaną ulgą jak znika za zakrętem, razem z nowym właścicielem, który radował się niepomiernie, że nabył okazyjnie taki skarb. Szczerze powiedziałem mu co jest nie tak i co go czeka. Nie uprzedziłem go tylko, że to wampir i krwiopijca.
Chyba, że Czerwona Zaraza, tylko mnie nienawidzi organicznie do ostatniego nitu karoserii a dla nowego właściciela będzie niczym baranek pokorny i przyjaciel najmilszy. Czego mu życzę z całego serca, bo to jakiś dobry człowiek jest.







wtorek, 18 kwietnia 2017

Warsztaty z kulturoznawstwa.

Przypadek zasłyszany w trakcie spotkania międzynarodowego:

- Ten projekt jest źle zrobiony! To trzeba zmienić! Bo dlaczego niby pole FIRST name, zawiera tylko pierwsze imię a LAST NAME tylko jedno nazwisko!

- Hmmm? No......... przecież to w sumie tak już jest. Słownik języka angielskiego mówi wyraźnie, PIERWSZE IMIĘ i OSTATNIE NAZWISKO! No przecież to norma taka. Międzynarodowa!

- Ale nie w Hiszpanii! Tu każdy ma przynajmniej dwa!

Na takie dictum w istocie nie ma już żadnej sensownej odpowiedzi.
I tak lepiej wypowiedzieć Pablo Diego Jose Francisco de Pula Juan Nepomuceno Maria de los Remedios Cipriano la Santisima Trinidad Martyr Patricio Clito Ruiz y Picasso niż Grzegorz Brzęczyszczykiewicz




30 minut nieobecności czyli psie psoty.

Pies to najlepszy przyjaciel człowieka, kocha cię bezwarunkowo, bez żadnych powodów, ot dlatego że jesteś. Nie mniej ważne jest też to, że chodzisz z nim na spacery, karmisz regularnie (im częściej i obficiej tym lepiej),  tarzasz się po dywanie, próbując uniknąć polizania po nosie i wyrywając mu z pyska różne rzeczy (nierzadko będące twoją własnością) no i oczywiście drapiesz, głaszczesz i czule przemawiasz do psa, tekstami: "Głupi BYDLAKU, zeżarłeś moją kanapkę!" albo "TO BYŁ MÓJ NAJLEPSZY KRAWAT!!!" Ogólnie jednak kocham mojego psa a ten odwzajemnia moje uczucia, wykonując jakiś obłędny taniec, kiedy wchodzę do domu, przychodząc w nocy do sypialni tylko po to żeby polizać mnie, po tym co akurat wystaje spod kołdry lub gryząc pod moją nieobecność zostawione gdzieś na podłodze słuchawki (o to akurat nie mam pretensji - powinny leżeć w szufladzie). Dziś jednak przyznaję że wzruszył mnie do głębi.
Przyszedłem właśnie po zwyczajowych 8 godzinach nieobecności, więc po powitaniu swojego człowieka w stylu lambada, Pies wygodnie rozpostarł się na podłodze przy kanapie czekając na zwyczajową dawkę drapania i głaskania. Niestety zadzwonił telefon i człowiek, należący przecież do psa musiał znowu wyjść, bez spełnienia swoich popołudniowych obowiązków. Z reguły Bydlątko zostając sam w domu i kładzie się na łóżku grzecznie chrapiąc, aż butelki dzwonią w barku. Wróciłem po najdalej 30 minutach. Pies stał sobie grzecznie w przedpokoju i jakby nigdy nic merdał ogonem i całą resztą siebie, podejrzanie unikając jednak mojego wzroku.
- No chodź Bydełko moje, chodź... powiedziałem potykając się o własnego buta, leżącego na samym środku przedpokoju.
- A to co ma być do licha?!  - warknąłem  zirytowany, bo akurat ratując się przed upadkiem, stanąłem odciskiem na klapek wyciągnięty najwyraźniej z szafki na buty.
"Bydełko" zdążyło zrejterować na sofę i ułożyć się wygodnie na kocykach i podusiach. Patrzyło też na mnie wzrokiem pełnym przekonania o swojej kompletnej niewinności. A wokół niego na tejże sofie leżały WSZYSTKIE BUTY jakie tylko udało mu się zebrać i wyciągnąć z zakamarków przedpokoju w ciągu 30 minut.
- ZŁY PIES! OKROPNY POTWÓR! CO TO MA BYĆ! NIE WOLNO WYCIĄGAĆ BUTÓW!!!
Oczywiście zdawał się ich nie zauważać, patrząc na mnie wzrokiem pełnym wyrzutów.
- No i co się czepiasz? Przecież ja ich nie wyciągałem! Same przyszły! Serio!
Nie uwierzyłem i kontynuowałem moją tyradę, więc łaskawie zwlekł się z sofy, westchnął z rezygnacją i majestatycznie podreptał na swoje miejsce, Skubany, dobrze wiedział, że i tak go tam odeślę. Mój Pies ma jednak to do siebie, że szybko wybacza. Po dwóch godzinach
"focha", przylazł, usiadł na dywanie obok mnie i polizał mnie po kolanach.
- To co, człowiek? Już ci przeszło?
Nie przeszło mi, ale nie wytrzymałem spojrzenia tych brązowych ślepi i głupkowato uśmiechniętej mordy. Podrapałem go pojednawczo pod brodą.



sobota, 18 lutego 2017

Rozmowa rekrutacyjna

Tak czasem zdarza mi się chodzić na rozmowy rekrutacyjne. Szukam pracy, chociaż to nie takie proste.
Rozmowy bywają różne. Czasami dość stresujące - dla mnie szczególnie zabawne są pytania - co będziesz robił za 15 lat. Cholera, przecież nawet nie wiem czy jeszcze tyle pożyję. Ale z reguły są bardzo poukładane i przewidywalne.
Czasem jednak nie do końca wszystko idzie zgodnie z harmonogramem.
Po grupowej części staliśmy, to znaczy kandydaci, przy ekspresie do kawy i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, kiedy otworzyły się drzwi windy i wszedł Chłopak. Będę tak go nazywał, bo nie poznałem jego imienia. Był ubrany całkiem normalnie, w czarną kurtkę na kożuchu, buty na grubej podeszwie i czarne jeansy. I był trochę nieobecny, jakby trafił do zupełnie nieznanego wymiaru.
- Czy to już ostatnie piętro?
- Tak, ostatnie.
- I nie ma nic wyżej?
- Nie, nie ma,
- Acha....
- A czego pan szuka?
- Śmierci...
- Hmm,, tej nie trzeba wcale szukać, To ona sama nas znajduje. Czasem wcześniej a czasem później.
- No, tak... racja. To ja mogę tam wejść? - wskazał na drzwi sali gdzie odbywały się rozmowy rekrutacyjne. - Ja tylko zapytam o coś.
I wszedł, po chwili rekruterka wybiegła z sali i poprosiła żebyśmy weszli na chwilę.
Chłopak siedział przed stolikiem i rozmawiał z drugim rekruterem. Nie wiem o czym, ale było dziwnie.
Podszedłem do niego :
- Chodź,... odprowadzę cię na dół.
- Dobrze.
Wstał i potulnie poszedł ze mną do windy.
- Każdy szuka sukcesu, I dobrej roboty. - powiedział z namysłem.
- Tak. To prawda.
- A sukces to kasa i dziewczyna, którą kochasz.
- Dziewczyna, którą kochasz, która jest przy tobie to szczęście nie sukces. Chociaż i na to trzeba zapracować.
- Może i tak..
- To chodzi o dziewczynę?
- Tak,
- Dasz radę?
- Dam... ... nie...... nie wiem... Potrzebuję chyba kogoś, kto się mną zajmie.
Chłopak odjeżdżał coraz bardziej od rzeczywistości.
W końcu obsługa hotelu wezwała patrol policji. A Chłopak siedział potulnie na krześle w holu pomiędzy policjantami i mówił, że chce jechać do Bydgoszczy.
Poczułem, że to wszystko jest kompletnie nierzeczywiste, do bólu nierealne i irracjonalne.
Podobno nie ma przypadków.