piątek, 30 grudnia 2011

Rzeczywistość końca roku

No i jak to jest, że wszyscy staramy się być mocno stojącymi na nogach realistami, a tak często abstrahujemy od układu odniesienia i zachowujemy się jakbyśmy byli jedynie obserwatorami tej linii czasu z zupełnie innej równoległej rzeczywistości. Wiem - to mocno sci-fi. Chociaż podobno, jak udowadniają nam naukowcy, możliwe i prawdopodobne (nie pamiętam już w jakim promilu). 
Czas rozliczeń pod koniec roku, jest dokładnym odbiciem tego wszystkiego. Widzimy całość rzeczywistości zupełnie inaczej. Na ten przykład patrząc na listy przebojów i najlepszych artystów sceny polskiej tego roku. Przyznaję, że nie znam połowy wymienionych tam gwiazd a o reszcie raczej wyraziłbym się raczej słowem CELEBRYTA niż artysta. Dla wyjaśnienia rozumiem przez to słowo ktogoś kto od artysty różni się przede wszystkim tym, że samodzielnie nic lub niewiele tworzy, za to potrafi zawsze wkręcić się przed kamery i udawać już to eksperta, już to ekscentrycznego członka artystycznej cyganerii, będąc jedynie świetnym PR-owcem potrafiącym, czasem dość wulgarnie, sprzedać swoje ja spragnionym sensacji masom. 
Najbardziej śmieszy mnie, że na czele wszelkich zestawień popularności w ubiegłym roku utrzymuje się Nergal, którego wizerunek jako oswojonego przez TVP satanisty (toż on taki miły i ludzki jest w tym show, ale tu uwaga - Szatan przybiera tak łudząco ludzkie postacie),  jest naprawdę niezwykły - chociaż przyznaję,  wolałem kiedy pan Darski był jednak po prostu wokalistą Behemota - zespołu, którego jako było nie było katolik, słuchać nie powinienem a jednak mi się zdarzało. Teraz biorąc pod uwagę wszystko, a szczególnie ową przemianę Nergala, twórczość behemotków muszę uznać za nieco groteskową w swoim satanistycznym i mrocznym wydźwięku. Ale nie czuję się oszukany. To po prostu taki biznes.
Idąc, w tych fantastyczno-naukowych rozważaniach, dalej nie mogę oprzeć się wrażeniu że nasi władcy, o pardon! - demokratycznie wybrani przedstawiciele narodu - również żyją w błogim wymiarze zupełnie innej rzeczywistości, gdzie prawdopodobnie nie istnieją kłopoty z przeżyciem od pierwszego do pierwszego, upierdliwe babcie emerytki, które wyciągają po złodziejsku kasę z budżetu na swoje leki czy na emerytury.
I ogólnie jest to Utopia kompletna, gdzie władza istnieje jedynie ustawodawcza, bo jeśli już wyda się rozporządzenie to automatycznie staje się ono rzeczywistością, najdalej w następnej godzinie, a jeśli chodzi  o ustawę, to ta jest czymś w rodzaju magicznie działającej formuły, która raz wypowiedziana sprawia, że cała rzeczywistość zmienia się w tej samej chwili zgodnie z wolą ustawodawcy. No i oczywiście nie ma tu, jako tworu zbędnego i niekoniecznego do sprawowania władzy, żadnego społeczeństwa. 
Wydaje mi się, że sami wysyłamy naszych polityków do tej właśnie utopijnej krainy, pozwalając im na podwyższanie swoich dochodów, występy medialne i międzynarodowe tournee a nie rozliczając wcale z wydawania pieniążków pochodzących ostatecznie z naszej kieszeni. Bo to jakoś tak jest, że diety poselskie, delegacje, rauty, bale i co tam jeszcze (łącznie z hotelem poselskim i zimną wódeczką w przysejmowej knajpie) funduję ja i moja babcia i miliony frajerów w całym naszym kraju, którzy płacą podatki. 
No ciśnie się tylko jedno słowo na usta... takie na k....! Szczególnie, że też lubię dobrze zjeść i napić się zmrożonej wódy - ale za to już sam muszę sobie zapłacić. W sumie mogę postawić też flaszkę jakiemuś posłowi, ale chciałbym, żeby to był przynajmniej ktoś kogo lubię. 
Wczoraj patrzyłem sobie na ministra Bartosza A. Mniejsza o to, że nie podzielam do końca jego poglądów i ogólnie rzecz biorąc nie szanuję czcigodnego Pana Ministra, za chociażby zmiany chorągiewki (za to miłe mu i finansowo i z powodu bonusów bycia u par excellence koryta), to teraz powtarzanie z miną zaangażowanego działacza, że wszystko czyni dla dobra ludu, jest już jawną kpiną ze mnie jako człowieka myślącego. Bałagan dotyczący listy leków refundowanych i ogólny brak profesjonalizmu w podległym mu ministerstwie woła o pomstę do nieba, z punktu widzenia mojej skromnej osoby, całego społeczeństwa jako finansującego nieuctwo i nieudacznictwo urzędników Pana Ministra i tych tysięcy ludzi, którzy jednak MUSZĄ się leczyć bo inaczej umrą a których udało się ministerstwu nieźle nastraszyć. Brawo Panie Ministrze! Tylko ze to akurat było Boże Narodzenie a nie Prima Aprilis czy Halloween. 
A patrząc na inne jeszcze rzeczywistości równoległe. Ostatnio brałem udział w spotkaniu z członkami zarządu pewnej korporacji. I przyznaję, że było ono niezwykle pouczające. Utwierdziło mnie bowiem w przekonaniu, że Zarząd o ile nie pochodzi z innej planety to z pewnością z innego wymiaru, w którym nie istnieją żadne wątpliwości ani nie ma również żadnych przeszkód. Szkoda, że członkowie zarządów wielkich firm tak rzadko schodzą ze swoich olimpijskich siedzib w penthouse'ach drapaczy chmur, pomiędzy lud prosty egzystujący ku ich chwale na piętrach poniżej siódmego aż do piwnic. A może tak czasem zabawić się w króla żebraka i w przebraniu zwykłego asystenta zejść na fajkę do piwnicy. Ileż to informacji zarządczej tam się marnuje, a ileż wiedzy managerom bezcennej. 

czwartek, 29 grudnia 2011

Zima w moim mieście


A wcale nie zimowo. Może tylko kaczki głodnie wyglądają na rzece. I wszystko bardziej szare się zrobiło.  

Ciemna strona...

Pewnie z wiekiem przychodzi okres kiedy każde szaleństwo jest wybaczalne. Postanowiłem poszaleć sobie na całego i założyłem swoją własną googlową stronę internetową. Ale jazda! Nie umiem za bardzo html nie mówiąc o tym że nawet nie wiem po co  -  nie mam chwilowo pojęcia co tam pisać i co wystawiać na widok publiczny. Przecież już i tak mam picasa, jakieś tam zdjęcia i stronę firmową i nawet tego bloga założyłem  - taki chciałem być trendy i z duchem czasu. A może rzeczywiście dopada mnie kryzys wieku średniego? Kto wie. Może właśnie ekshibicjonizm wirtualny jest oznaką kryzysu wieku średniego w dzisiejszych czasach.  Wieczorem pobawię się więc w organizowanie klocków na stronce i wstawianiu tam co popadnie. A chwilowo  zajmę się jakąś pracą. Ostatecznie w innym wypadku z powodów ekonomicznych będę musiał zakończyć ledwo rozpoczętą działalność sieciową. Co prawda nie wierzę żeby było to ze stratą dla potomności, ale mi się podoba. Takie odrobinę narcystyczne podejście do tematu. W dniu dzisiejszym jak najbardziej mające swoje uzasadnienie. Przecież koniec roku za dwa dni. 

wtorek, 27 grudnia 2011

Święta święta... i lubelska szopka.

I po świętach. Z całą ich dość ckliwą i odrealnioną otoczką. Nadal jednak uwielbiam Boże Narodzenie. Nie tylko podoba mi się to, że chodzą sobie śnieżynki po centrach handlowych (niektóre przyznaję warte grzesznych myśli), ale rzeczywiście jakoś staramy się być chyba odrobinę dla siebie lepsi. Nawet sąsiad który z reguły ledwie odburkuje jakieś "bry" na schodach teraz bardziej wylewny się stał. No ale podobno nawet zwierzęta ludzkim głosem mówią w taki czas. Nie dotyczy to tylko kierowców. Nadal denerwujemy się, złościmy i miotamy w tych naszych wspaniałych maszynach i rodzą się w nas mordercze instynkty. Tu nadal trwa wyścig zbrojeń, zimna wojna i walka o byt. Swoją drogą paradoks - nawet najspokojniejszy facet i najbardziej pokojowo nastawiony, za kółkiem przeradza się w krwiożerczą bestię. Mnie też to dotyka - jestem przecież cholerykiem i okropnym padalcem - a nawet jak twierdzi Ktoś bardzo mi Bliski, mam skłonności do zachowań agresywnych. Widzę więc w lusterku wstecznym jak uszy nieco się wydłużają i porastają sierścią, łapy na kierownicy zmieniają się w szpony i tylko nie mam śmiałości zerknąć na pysk. I szukam okazji żeby przez otwarte okno kląć na całe gardło jakiegoś dupka, który w tym całym rozgardiaszu zapomina o regułach jazdy i przepisach. 
No dobra. Ale zakupy przedświąteczne to cholerna paranoja i każdemu może się zdarzyć. Poza tym mamy już w pamięci zeszłoroczne składanie życzeń więc i teraz myśli mamy zajęte układaniem formułki pasującej do okazji. Przynajmniej to mam z głowy. Specjalnie się nie starać i mówić to co się myśli. tak najlepiej zamiast wyszukanych. 
Całe szczęście, że dzieciaki mają na nas jakiś taki wpływ łagodzący. Miło się uśmiechają i czekają (nieco denerwująco niecierpliwe) na swoje wymarzone prezenty. Jeszcze tylko w Boże Narodzenie obowiązkowa wizyta w szopce i już... powoli emocje nawet w nich opadają podgrzane nieco płonącym deserem w Vanilla Cafe (taka kryptoreklama, ale lubię tam chodzić - mają niezłe ciasta i niesamowite lodowe desery) .
Szopka w tym roku zaskoczyła mnie nieco. Mniejsza o to, że przeniesiona, już nie na Placu po Farze a pod dominikańską bazyliką. No z daleka tak ładnie kameralnie, drewniano i rustykalnie (no a niby jak miałaby wyglądać?!?) Ale środek - czysta awangarda sztuki współczesnej - trzej królowie nieco o okrągłych twarzyczkach (gdzieś już to widziałem), bez ust i o brodach raczej krasnoludzkich niż patriarchalnych (reminiscencje z Tolkiena), Józef z Marią bardzo podobnie, ogólnie o rysach świadczących o upośledzeniu umysłowym lub innych deformacjach. Nic więc dziwnego, że zajrzawszy do żłóbka zobaczymy awangardowo zniekształconego potworka. No tak, ale ja jestem staroświecki. Chociaż może i lepsze te postacie (a obok żłóbka stało coś szarego co nieodparcie kojarzyło mi się ze SŁONIEM! - a to chyba osioł miał być, sam nie wiem), niż poprzednie manekiny z wystaw sklepowych. Pewnie ktoś bardziej kulturowo wyrobiony ode mnie wyjaśniłby mi, że tak ma być i nawet zgodziłbym się pewnie.

Nic nie poradzę na swoje ograniczone widzenie. Może mógłbym nieco rozszerzać horyzonty i słuchać np bardzo nowoczesnej muzyki symfonicznej (nadal wydaje mi się, że na romantyzmie się kończy jakoś muzyka poważna) lub chodzić na wystawy - o pardon! instalacje - artystów awangardy sztuki. Tylko po co. Gdzieś na reklamie (sic!) widziałem jak grupa zwiedzających takąż wystawę myli wieszak na ciuchy z artystyczną instalacją. Gdzieś przecież musi być wyraźna granica między sacrum a profanum - między sztuką a szaleństwem. 
I tak święta, które przecież są na pamiątkę czegoś co dwa tysiące lat temu stało się gdzieś w Azji Mniejszej i nie było chyba najbłahszym wydarzeniem w dziejach świata, nie polegają wcale na kupowaniu ton jedzenia (wytłumaczcie to proszę żonom i matkom - he he - powodzenia), śpiewaniu kolęd (uwielbiam ryczeć kolędy! nawet nic, że fałszuję  - są super!), całym tym zabieganiu, sprzątaniu i uśmiechaniu się do siebie, nieco fałszywym. Na czym polegają? A to już pewnie dla każdego będzie inaczej. 

czwartek, 22 grudnia 2011

A właściwie to dlaczego?

Wczoraj byłem na pogrzebie. Właściwie nic nienormalnego a jednak kiedy umierasz wszystko staje się jakby mniej ważne. Oczywiście wieńce, czarne żałobne treny  i tak dalej. Ksiądz przybył z poszanowaniem kwadransa akademickiego, w pośpiechu składając modlitwy i bez ładu i składu plącząc kazanie. A mi było trochę wstyd za niego, trochę też wściekły byłem. Że to co dla mnie ważniejsze i wymaga skupienia i pewnej dozy zaangażowania, dla innych jest tylko rutyną i codziennym obowiązkiem, który trzeba odprawić i zapomnieć jak najszybciej. Tylko że świat nieco inny się wydaje. Róża nie pachnie już tak jak kiedyś. A może to po prostu mróz na przykrytym śniegiem cmentarzu albo ja się starzeję  z każdym dniem coraz bardziej. Nie wiem. Życie jest entropią.
Ale mimo wszystko można znaleźć w nim wiele dobrych stron. Tylko dzisiaj chyba nie wiem jakich. 

początki bywają trudne...

I pewnie ten taki będzie. Szczególnie że zawsze uważałem blogi za pewnego rodzaju ekshibicjonizm intelektualny jeśli nie duchowy  - a więc było, nie było, aberrację. Bo tak wywalać wszystko do sieci.... No cóż. Przynajmniej spróbuję. Może to rodzaj gwizdka bezpieczeństwa, kiedy za dużo zbiera się w nas spraw, lub za dużo myśli. Zobaczymy jak będzie. Wirtualna rzeczywistość zawsze pozwala na jedną miłą rzecz, która niestety nie jest dostępna w rzeczywistości normalnej - można zniknąć i więcej się nie pojawiać :)