piątek, 16 grudnia 2016

Rock me Amadeus u Osterwy

Z ubolewaniem stwierdzam, że ostatnio nie mam czasu ani wolnych środków na wizyty w teatrze. A tu taki prezent mikołajkowy  - bilety na Amadeusza w Teatrze Osterwy - bardzo miły prezent - dobre miejsca i ogólnie Mozarta też uwielbiam. Przyznam się że Requiem noszę nawet w telefonie, żeby móc sobie posłuchać chociażby na słuchawkach jak tylko najdzie mnie ochota. Amadeusza Milosa Formana oglądałem nawet kilka razy.
Spodziewałem się zaskoczenia, czegoś niepokojąco burzącego moje wyobrażenie o Mozarcie, wręcz opery rockowej, albo hip-hopowego wydania "Wesela Figara". Ostatnio zespół Osterwy rozpuścił mnie trochę przedstawieniami Mistrza i Małgorzaty czy Pana Tadeusza (ach ten rapujący Robak!)
Tymczasem było dobrze, chwilami bardzo dobrze, Amadeusz jak się patrzy, trochę szalony, zagubiony w świecie polityki i dworskich intryg.  Swoją drogą nie przypomina Wam to trochę dzisiejszych korporacji?  Każdy nieco inny, który nie nosi tego samego uniformu i nie śpiewa na tą samą nutę... hmm.. no dobra.. taka dygresja. Salieri, demoniczny i knujący (zresztą według mnie bardzo dobrze zagrany) i tak dalej. Prawie jak u Formana. Oczywiście 3 godzinny film pokaże więcej i to rozumiem.
W sumie więc sztuka, na którą warto się przejść, zobaczyć. Nie dłużąca się niepotrzebnie, miła dla oka. Ale pozostawiła we mnie jakiś brak. Nawet u Formana gdzieś w tle cały czas słychać było muzykę, momentami wypełniającą cały obraz a momentami będącą tłem dla niego. Tu również słychać było muzykę - to nie tak, że jej nie było - ostatecznie sztuka jest o kompozytorze. Ale było jej mało. W większości w tle, ukryta gdzieś za kotarą z tyłu. A momentami  powinna brać górę nad sceną i widownią powinna przenikać widzów, docierać do ich uszu, duszy i wywoływać gęsią skórkę.
Może to właśnie jest nasz problem. Chcemy być poprawni. No bo kto w końcu słucha teraz Mozarta, Ogląda - tak, jak najbardziej. Ale słucha? A to właśnie ta muzyka wypełniała jego głowę, życie, czyniła go takiego jakim był. Słyszał ją cały czas. Nie ma Mozarta bez jego muzyki - bez niej jest jedynie nieporadnym dzieckiem w świecie dorosłych, naiwnym i trochę żałosnym. To jego muzyka czyni go Nieśmiertelnym, Niezwykłym i wyrasta w niej nad całą swoją epokę. I tego chyba trochę mi zabrakło.



niedziela, 5 czerwca 2016

Noc Kultury 2016

Czasem awaria to dobra rzecz. Można na chwilę oderwać się od wyścigu szczurów i przejść po mieście trochę inaczej. Szczególnie w taką noc jak Noc Kultury. Na Kowalskiej było magicznie - powrót do lat 30-tych XX wieku. Z szyldami sklepów, słupami ogłoszeniowymi z Eugeniuszem Bodo oraz piosenkami w stylu retro. Królewska na której wyrosła trawa i kino pod chmurką na Lubartowskiej też były świetnym pomysłem, za to Zamojska, pogrążona, szara, zwyczajna i tylko grupki idące na Most Kultury i wracające na Starówkę świadczyły o tym, że miasto nie śpi, w bramach pogrążonych ciemności unosił się znajomy fetor a tubylcy jak co wieczór siedzieli na schodkach sklepów, zajęci piciem tanich alkoholi i obserwacją frajerów łażących tam i siam bez wyraźnego celu. A rewitalizacja ulicy? Okno na Zamojską polegało na wylepieniu zdjęciami okna niegdyś znanego a dawno upadłego zakładu wulkanizacyjnego, natomiast płot ogradzający budowę apartamentowca ozdobiono plakatami z opisami historii ulicy. No, wiem, nie można mieć wszystkiego.  






















poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Pan Tadeusz czyli rock opera na Litwie.

Idąc do teatru, kina czy gdziekolwiek staram się nie czytać recenzji, opisów ani skrótów. Po prostu chcę mieć całą przyjemność dla siebie. Siadam w fotelu (mniej lub bardziej wygodnym) i daję się zabrać w tą niezwykłą podróż fantazji i magii sztuki.
Tym razem udało mi się dostać bilety na "Pana Tadeusza" do Teatru Osterwy. No, wiadomo -  Wieszcz Narodowy, część, mojego przynajmniej pokolenia, zna nawet jeszcze fragmenty na pamięć a prawie każdy kojarzy tekst inwokacji. Dzieło pomnikowe na tyle, że nawet film, nakręcony przez Andrzeja Wajdę, jakoś nie dał rady go "odbrązowić", chociaż muzyka w istocie się przyjęła - polonez Wojciecha Kilara z powodzeniem zastąpił na studniówkach poloneza Ogińskiego. 
Tak więc, z lekkim niepokojem czekałem na rozwój sytuacji widząc szare dekoracje i siedzącego na ławeczce Ministranta. Ku mojemu zdziwieniu zaczęto od końca, jakby po drodze, w trakcie pielgrzymki Wielkiej Emigracji, opowiadając historię ostatniego zajazdu. Opowiadając z perspektywy pamiętających splendor i chwałę polskości, szlacheckich obyczajów i miejsc do których, każdy uchodźca tęsknie wzdycha po nocach. I mamy tu wszystko co ważne - mickiewiczowskie opisy przyrody, romans, akcję, dramat - a wszystko przedstawione lekko, bez narodowo-patriotycznego zadęcia.  I miło się patrzy na odkurzone i "odpomniczone" strofy, na nowo odczytane, Przyznaję, że z uśmiechem słuchałem ich w tym nowym wydaniu. Zresztą sam nie pamiętałem na przykład opisu karczmy, czy stawów. Reżyser i zespół aktorski zadbali o to, żeby widz się nie nudził, nie przysypiał i nie ziewał. Mickiewicz w tym przedstawieniu, szelmowsko "puszcza do nas oko", pokazując, że w Narodowym Poemacie, zaczytanym do cna i miliardy razy rozbieranym na lekcjach polskiego na części składowe, można odnaleźć również humor i lekkość pióra - tak dla mistrza Adama charakterystyczne. Tu nie mogę wspomnieć o Przemysławie Gąsiorowiczu, grającym Ministranta, Brzytewkę  a szczególnie przekonująco i przekomicznie -  NIEDŹWIEDZIA! 
Do tego jeszcze oprawa muzyczna Zygmunta Koniecznego zmieniająca epopeję w prawie rockową operę. Scena przeobrażenia Zosi z wieśniaczki, w pannę z dobrego domu, przywoływany opis stawów, czy nieprzeciętnie zabawny, rapowany, dialog księdza Robaka z majorem Płutem, dają niejakie wyobrażenie, o tym czego można się spodziewać.
Ponadto jest tu też coś więcej, jakieś poszukiwanie treści głębszych. Umiłowania tradycji, kraju rodzinnego, polskości. Poszukiwanie pewnego genu, który gdzieś tam w nas samych drzemie. Nie nadętego patriotyzmu polityków i władz, ale tej miłości miejsca w którym się urodziliśmy, prostej i zrozumiałej. Genu, który w latach próby przeobraża Polaków w powstańców, Kolumbów zacięcie broniących się przed obcymi najeźdźcami. Jeśli o to chodziło w tej adaptacji to według mojego skromnego zdania - udało się jak najbardziej. 
Chociaż pewnie, jak pomyślałem wczoraj, pani Hermina, moja świętej pamięci nauczycielka języka polskiego z podstawówki, będąca miłośniczką Pana Tadeusza, nie byłaby zachwycona. Ale cóż, tempora mutantur et nos mutamur in illis.  
Na koniec aby zadowolić moją marudną naturę, chciałbym dodać kilka gorzkich komentarzy. Tym razem pod adresem publiczności. Kiedy już oderwałem wzrok od sceny zauważyłem, że spora część widzów była podświetlona lekko ekranami smartfonów, w pewnej chwili w niezbyt szczęśliwym momencie odezwał się dzwonek telefonu i dało się słyszeć jak ktoś rozmawia (panowała akurat cisza więc słychać było i rozmówcę z drugiej strony słuchawki)  - Tak... no pewnie,, a co u Ciebie?... no wiesz, he, he... tak, jestem w teatrze... i tak dalej. 
Właśnie! Jestem w teatrze, więc do cholery mogę na te kilka godzin wyłączyć telefon, nie odbierać maili, nie czytać facebooka i otrzymać to, za co zapłaciłem - odrobinę magii. Bez pozostawania on-line. A jeśli już nie potrafię się powstrzymać,pomyśleć też o innych, którym może to przeszkadzać.
Czy to takie trudne? Nie, chyba nie, to po prostu kwestia dobrego wychowania i odrobiny szacunku dla drugiego człowieka. 

fot. Anna Kurkiewicz


wtorek, 22 marca 2016

Bruksela 03/22

Poranna kawa jakoś mi nie smakowała. Może dlatego, że oglądałem wiadomości i kolejne doniesienia o zamachach terrorystycznych, tym razem w Brukseli na lotnisku a chwilę potem w metrze, Wybuchy, krwawiące ofiary, tłum ludzi, przerażonych, niepewnych tego co się właściwie dzieje i komentarze specjalistów, uspokajających, że nam nic nie grozi. Polska jest bezpieczna i zabezpieczona. A w ramach solidarności z Belgami podświetlono Pałac Kultury kolorami belgijskiej flagi. Bo to taka tragedia! 
Jeszcze raz okazuje się, że wojna z terroryzmem jest skazana na porażkę. Terroryści po prostu nie trzymają się reguł gry, konwencji międzynarodowych ani praw. Nie muszą. Ich celem jest zastraszenie zwykłych obywateli, terror prowadzący do ślepej paniki, sparaliżowanie nas strachem. I to się może udać. Bo nie da się zatrzymać fanatyka uzbrojonego w materiał wybuchowy i gotowego zginąć za sprawę. Bo nie da się zwyciężyć w wojnie w której wróg nie jest w okopie po drugiej stronie frontu, tylko żyje obok nas, nie nosi munduru i nie różni się od innych przechodniów na ulicy. To wojna, na którą Europa nie jest przygotowana, żadne formacje wojskowe nie są gotowe na zwycięstwo w tej wojnie, która toczy się nie na polu walki a na ulicy. 
Zamachy podobne do tych z Brukseli są codziennością w Afryce i  na Bliskim Wschodzie i tam właśnie ta taktyka została doprowadzona do perfekcji. A teraz okazuje się, że powoli wkracza i na nasze podwórka, zagrażając nam już nie tylko na wycieczce do Egiptu czy Izraela, ale tuż za rogiem, na dworcu kolejowym, lotnisku w metrze, czy autobusie. Przeświadczenie naszych władz i unijnych urzędników o tym, że można powstrzymać terrorystów w jakikolwiek cywilizowany sposób, przez marsz, manifestacje, odezwy czy oświetlanie budynków flagami kolejnych państw dotkniętych tragicznymi w skutkach zdarzeniami jest po prostu dziecinne i śmieszne. Deklaracje padające z ust prezydentów, premierów, komisarzy i innych są po prostu nic nie wartą propagandą.
Fanatyków z ISIS, nie można zmienić dając im zasiłki i próbując ich nawracać na europeizm. Oni chcą zniszczyć zachodni styl życia, chcą śmierci lub nawrócenia niewiernych. Wystarczyło popatrzeć na niszczenie pomników historii w Iraku czy Syrii, barbarzyńskie pastwienie się nad dziećmi i kobietami, obcinanie głów "niewiernym" i inne przykłady "krzewienia wiary", Tymczasem naszą reakcją jest święte oburzenie i protesty przeciwko takiemu traktowaniu ludzi, palenie świeczek i machanie transparentami.  
Fot. Warszawa w Pigułce

A może tak dla odmiany użyć malutkich szarych komórek, jak zwykł mawiać najsłynniejszy belgijski detektyw Hercules Poirot? Skoro taktyka wroga się sprawdza, może zastosować ją wobec wroga? Tyle, że w naszym cywilizowanym społeczeństwie jest to nie do pomyślenia. My nadstawiamy drugi policzek i aresztujemy tych, którym nieopatrznie wyrwie się jakieś głupie słowo przeciwko.
Dlatego z pewnymi obawami patrzę w telewizor  i zastanawiam się kto będzie następny. Berlin? Praga? Wiedeń? Warszawa? Kraków? 

niedziela, 20 marca 2016

Misja "niemożliwe" czyli Minotaur w szpitalu

Od samego wejścia w nozdrza uderzył mnie zapach środków dezynfekujących, lekarstw i  ten nieuchwytny odór, tak doskonale kojarzący się z państwową opieką medyczną.
Po pokonaniu labiryntu korytarzy stanąłem oko w oko z Minotaurem. Znaczy z panią pielęgniarką z Izby Przyjęć Szpitala. Najwyraźniej miała zły dzień, może nawet tydzień, a może nawet kilka ostatnich lat.
- Dobry wieczór
- ...wieczór... o co chodzi?
Tu nastąpiło skrótowe opisanie dolegliwości
- Adres zameldowania?
- Ch...
- No to przecież Jaczewskiego było bliżej! Nie?!
- Ale to tylko meldunek a zamieszkanie gdzie indziej....
- Ta! Poczekać w poczekalni!
Zrozumiałbym jeśli poczekalnia byłaby zapchana ciężko rannymi  ofiarami wybuchu bomby w pobliskim pubie lub ogólnie jakimikolwiek chorymi. Tymczasem oprócz leżącej pod kroplówką pacjentki, pochrapującej sobie z cicha w sali intensywnej opieki oraz dwóch uroczych mieszkańców Bronowic w strojach ludowych, w poczekalni i izbie przyjęć wiało nudą i pustką.
Mimo to bez dyskusji podreptaliśmy do poczekalni. Odprowadzany niechętnym spojrzeniem pani pielęgniarki, zdążyłem przeczytać na tablicy korkowej przywieszonej w Izbie Przyjęć napis:
"Misją tego szpitala jest świadczenie usług medycznych na najwyższym poziomie!". W ramach chyba tejże "mission impossible" dyżurny lekarz, po wnikliwym i trwającym całe 5 sekund badaniu zapytał "Nic nie widzę, To jak? Podać Ibuprom?"
Ostatni raz byłem tu chyba z 15 lat temu. Od tamtej pory jak widać niewiele się zmieniło. Ani w sprzęcie (wózki pamiętają jeszcze chyba moje narodziny), ani w mentalności personelu. Pacjent nadal jest traktowany jak zło konieczne w uporządkowanym i spokojnym świecie personelu medycznego szpitala.
Wychodząc znacznie zdrowszym i podbudowanym na duchu rzuciłem jeszcze na plakat wiszący na drzwiach jakiegoś magazynku:



Ja wiem, że pielęgniarki zarabiają śmieszne pieniądze, ja wiem, że lekarz, żeby żyć na jakimś średnim poziomie, musi robić po kilka etatów i prywatną praktykę "po godzinach". Wiem też, że jest to praca odpowiedzialna i trudna. Wszystko to wiem. Ale jak już przychodzę do szpitala, chciałbym, przynajmniej troszkę, być traktowany jak pacjent a nie petent w urzędzie. Wtedy jak najbardziej będę wspierał wszelkie akcje protestacyjne pielęgniarek i lekarzy. Chwilowo mam jednak mieszane uczucia.

poniedziałek, 29 lutego 2016

Surrealizm podświadomości

Rzadko chodzę na wystawy sztuki. Zawsze kojarzą mi się z brodatymi facetami w okularach i wąskich kolorowych jeansach, czarnych golfach lub wypchanych na łokciach swetrach, stającymi przez wiszącym na ścianie obrazem i śmiesznie kiwającymi się na boki, żeby obejrzeć namalowane detale pod każdym możliwym kątem, a potem między sobą wymieniać uwagi na temat kreski lub pociągnięć pędzla artysty, w tym to a tym okresie jego twórczości. i spierających się  na czysto akademickie tematy, w rodzaju - co artysta miał na myśli malując ten detal w takim kolorze.

niedziela, 7 lutego 2016

W naszym własnym sosie czyli Przyjdzie Mordor i nas zje.

Lubię teatr. W teatrze inaczej niż w kinie wszystko jest realne. Począwszy od przesadzonego makijażu po dym z papierosa. Teatr jest życiem. Tylko odrobinę na opak, odrobinę szyderczo i odrobinę w krzywym zwierciadle. Tak było i tym razem.
Przygody Polaków za wschodnią granicą. Tam gdzie kiedyś nie była zagranica i tam gdzie krajobrazy znane tylko z Sienkiewiczowskich powieści i sonetów Mickiewicza. I obraz nas samych. Z narodowym kompleksem niższości wobec Zachodu, mesjanizmem i Bóg raczy wiedzieć jakimi jeszcze izmami. Tak. Scenariusz był prawdziwy. Tacy po trosze jesteśmy, małostkowi, histerycznie historyczni z poczuciem wyższości nad "niższymi" cywilizacyjnie. Patrząc na ten karykaturalny obraz Polaka za granicą, patrzącego z góry na tubylców, wschodnich barbarzyńców, którzy przecież niedawno dopiero znaleźli się w kręgu "cywilizacji", pomyślałem nie tylko o tym.
Nie jesteśmy tacy tylko za granicą. Nasze niskie poczucie wartości i zakompleksienie leczymy nie tylko na Ukraińcach, Arabach, Murzynach (wiem.. określenie politycznie niepoprawne) i Allah tam wie kim jeszcze. My codziennie sami podnosimy sobie nastrój gnojąc i poniżając każdego, kogo możemy. Faceta, który zajedzie nam drogę, bo nietutejszy-  zależnie o rejestracji: pie...olony warszawiak! lub wieśniak pie...ony!,  Sąsiada którego dzieciaki wyją od rana jak schodzą po schodach - co za chamy no!, kelnera w restauracji, kierowcę autobusu, współpasażerów, przechodnia na ulicy, kasjerkę w markecie, taksiarza i wszystkich innych. Jeśli tylko ktoś jest niżej od nas należy dać mu odczuć naszą wyższość. Jesteśmy przecież panami jego życia i śmierci, Za 5 czy 10 złotych, które raczymy mu łaskawie rzucić, stajemy się właścicielami tego podczłowieka - płacimy więc wymagamy! Wymagamy nie tylko normalnej obsługi i ale też bezgranicznego uwielbienia dla nas samych. Półbogów i herosów, którzy zapewniają temu robactwu pacę i wyżywienie. To my dajemy tym darmozjadom i nieudacznikom życiowym wikt i my utrzymujemy ich dzieci, z których to przecież również nic dobrego nie wyrośnie.
Ktoś powie że to przesada? Może i tak. Ale przypomnijcie sobie ile razy zdarzyło się wam wyżyć na kimś takim? W sklepie czy na ulicy. Na kimś, kto nie może wam odpyskować, nie może się na was skrzywić, nie może dać wam w ryj za ten stek bzdur jaki wygadujecie pewni swojej wyższości i racji. Nie mogą tego zrobić, bo mają do zapłacenia rachunki, bo mają dzieciaki, które trzeba nakarmić, bo studiują i nie mają bogatych rodziców. Więc łykają wasze "uzasadnione" pretensje i uśmiechają się z zażenowaniem.
I oczywiście ten medal ma dwie strony. Gdzieś kiedyś znajdzie się ktoś, kto w porządku dziobania będzie akurat stał wyżej od nas. Będzie Kimś Większym i Wyższym od nas, a my będziemy w jego obecności musieli przybrać wyraz twarzy lichy i durnowaty.
Tylko po co. Czy nie łatwiej byłoby po prostu być człowiekiem? I zobaczyć w innym przedstawiciela tego samego gatunku? To proste. Wystarczy odrobina empatii i odrobina pokory. Dzień staje się wtedy lepszy.