środa, 27 lutego 2013

Mój znajomy fotograf

Odkąd pamiętam Paweł zawsze gdzieś w pobliżu miał aparat fotograficzny. Ba! Nawet kiedyś tłumaczył mi jak się posługiwać moim Zenithem ( pierwsza lustrzanka jaką w życiu miałem i to od razu w wersji XP - światłomierz z migającymi diodkami :) )  No i oczywiście przechodziłem też mniej więcej w tym samym czasie fazę własnej ciemni w pokoju, gdzie miałem własny powiększalnik, kuwety oraz kupę innego sprzętu mniej lub bardziej potrzebnego i śmierdziało potem z tydzień odczynnikami, ku rozpaczy rodziny, która musiała to wąchać. Potem kiedy nasze drogi rozeszły się nieco, Paweł swoją pasję rozwinął do profesjonalizmu, a ja dopiero od niedawana znalazłem czas na powrót do fotografowania  -  z różnym choć w większości nieciekawym skutkiem. Tym fajniej jest popatrzeć jak Paweł szaleje z aparatem i profesjonalnie robi to co lubi.  Pozwalam sobie więc odrobinę go zareklamować a właściwie jego stronę, którą można zobaczyć tutaj.  Oprócz fajnych sesji zdjęciowych z okazji i bez prowadzi nawet warsztaty.. nawet przez chwilę przemknęło mi przez łeb mój łysy żeby się zapisać.. no ale chyba jestem za leniwy :


http://zapiski.pawelkaniuk.pl

niedziela, 24 lutego 2013

SALETA vs GOŁOTA - ostatnia runda.

No i skończyło się dokładnie tak, jak myślałem. Z całym szacunkiem dla czterokrotnego pretendenta do tytułu mistrza, w życiu czasami trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać i odpuścić. Zresztą nadal sądzę, że w boksie liczy się bardziej talent i technika oraz, co może dla niektórych brzmieć dziwnie, intelekt, niż tępa i brutalna siła. Dlatego nawet po latach walki Muhammada Ali ogląda się z podziwem i przyjemnością a na walki Andrzeja Gołoty szkoda patrzeć.
I tu przyznaję rację "Tygrysowi"  - fajerwerków nie było a cała walka nie była warta 40 złotych za PPV. To już lepiej kupić sobie dobrą książkę. Większość z nich trzyma w napięciu znacznie bardziej niż walki dinozaurów, mających dni świetności od dość dawna za sobą. Ale co kto lubi.
Niniejszym wiec, życzę Przemysławowi Salecie miłej i spokojnej emerytury.





piątek, 22 lutego 2013

Kamień, papier, nożyczki - mistrzowska wersja

Właśnie usłyszałem gdzieś że będą się toczyły mistrzostwa w jednej z gier którą chyba wszyscy pamiętają a która zazwyczaj służyła do wyłaniania "ochotnika" przy okazji różnych zadań do których takowy miałby być konieczny.  Mistrzostwa polski w  "papier, kamień, nożyczki". Pamiętacie? No kto by się spodziewał. Ale ostatecznie gra jest popularna chyba na wszystkich kontytnentach.  A ja sądzę, że jako konkurencja mistrzowska powinien tam zaistnieć turniej zmodyfikowanej i spopularyzowanej przez serial  "The Big Bang Theory" wersji tej gry pod tytułem "Papier, kamień, nożyczki, jaszczurka Spock". Zasady są bardzo, bardzo proste :

  

czwartek, 21 lutego 2013

Dzień języka ojczystego w moim wydaniu

Może i dobrze że istnieje taki dzień. Inaczej zapominalibyśmy na codzień jakim językiem mówimy. Pomijam już to że w pracy często mówimy po angielsku, niemiecku czy swahili, albo i w językach typowo korporacyjnych, których nikt poza daną korporacją nie rozumie.


Tak więc z okazji miedzynarodowego dnia języka ojczystego we wszystkich prawie lub wszystkich kompletnie czasopismach i portalach pojawiły się odpowiednie artykuły "chroniące" nasz język i ubolewające nad jego stanem. Nad jednym pozwolę sobie poznęcać się nieco.
Po przeczytaniu w ostatnim numerze "Do Rzeczy" artykułu pani redaktor Teresy Stylińskiej - "Angielski w polskim przebraniu" - naszły mnie pewne wątpliwości natury merytorycznej co do sensowności tego typu publikacji. Nie chodzi tu o fakt obrony przez zaśmiecaniem naszej mowy przez obco brzmiące słowa. To rzeczywiście mania korporacyjnego życia i karygodne gonienie za "zachodnimi" wzorcami. Z drugiej strony nasz język rozwija się i nadal jest żywy, nic więc dziwnego, że czerpie z innych języków słowa, które asymiluje i wypełnia nimi luki w naszych słownikach. I jest to proces normalny w rozwoju każdego języka. Dlatego słowa takie jak komputer czy telefon wrosły w nasze słownictwo i nikt nie uznaje ich za obce i niepoprawne makaronizmy. Poza tym nazywanie komputera inteligentną skrzynką lub telefonu gadającym pudełkiem, byłoby jeszcze większym wypaczeniem niż przyjęcie tych nazw za swoje. Dlatego w specjalistycznym słownictwie, do jakiego możemy z pewnością zaliczyć terminy informatyczne, jest normalne że przyjmiemy w końcu słowa takie jak host czy e-mail - choćby dlatego, że są w powszechnym użyciu od lat i wrastają w krajobraz naszego języka potocznego. Takie "potworki" natomiast jak kołczing czy słynny Dablju (w odniesieniu do  G.W.Bush'a), powinny być natomiast piętnowane jako idiotyzmy. Tu zgadzam się w całości z autorką. nie mogę się zgodzić z przesadą z jaką ta z kolei znęca się nad słowem relacje. Według pani redaktor bowiem jest to słowo pochodzące z języka angielskiego o jednym i niezmiennym znaczeniu. Relacja to dla pani redaktor jedynie opowiadanie o jakimś wydarzeniu i mówienie o relacjach np. małżeńskich jest błędem niewybaczalnym. Otóż słowo to, w mojej skromnej opinii, ma również drugie znaczenie - relacja czyli właśnie więź, zależność, stosunek jednej strony tejże relacji do drugiej. I w tym znaczeniu słowo to jest używane od lat. Nie jest ono również w żadnym wypadku słowem pochodzenia angielskiego. Bynajmniej. W tym znaczeniu (więzi, stosunku itd.) pochodzi ono z łaciny i stamtąd też trafiło do języka angielskiego i polskiego. Zacytuję tu dla dowodu Akwinatę, który pisze iż: Relatio - est ordo unius ad aliam.Omnis relatio est dependentia (De Potentia 7, 9c) Czyli w wolnym tłumaczeniu : Relacja jest przyporządkowaniem jednej rzeczy do innej. Każda relacja jest zależnością.  To akurat piewszy cytat, jaki znalazłem na potwierdzenie mojej tezy, ale ręczę że jest ich więcej, zarówno w pismach doktorów Kościoła jak i klasyków literatury rzymskiej. Tak więc jeżli mamy oczyszczać słownictwo w trosce o nasz język uważam, że należy robić to zachowując umiar w naszych zapędach, chociażby po to, żeby nie wylać dziecka z kąpielą i zamiast udoskonalenia jęzka, nie zubażać go bez wyraźnej potrzeby. 

LGBT W NIEBIE - polecam

Właściwie potrzebuję wyciszenia. Zbyt dużo dzieje się we mnie i dookoła mnie, żeby pozostać spokojnym, obojętnym i logicznym. Czasami bywają takie dni, kiedy emocje kierują nami i przesłaniają zdrowy rozsądek i logikę. I nic na to nie poradzimy. Na szczęście są Osoby, którym można ufać i których obecność jest bezcenna i pozwala znajdować się w tym szaleństwie i zachowywać resztki człowieczeństwa. I za to dziękuję, bardzo. Są też miejsca, które dlatego warto odwiedzać. Polecam więc stronę, którą odkryłem dzięki jej krytykom - http://itinerarium.pl/. Niby nic niezwykłego - przemyślenia człowieka, który pomimo, żłe wszyscy sądzą iż znalazł, choćby z powodu tego co robi na codzień, nadal szuka i relacjonuje te swoje poszukiwania w sposób bardziej niż do przyjęcia dla czytelnika. I znowu: nigdy nie wiadomo kiedy i jak spotkamy na swojej drodze Kogoś, kto każe nam, chociaż odrobinę, się zastanawiać. Oby takich spotkań było jak najwięcej.
Za ten wpis ksiadz Mietek był krytykowany dość mocno -  LGBT W NIEBIE a ja pomimo, że coraz więcej we mnie niepokoju w tym temacie, krytykować nie śmiem. To jego własne odczucia i jego własny sen. A mi nic do tego. Mogę przystanąć, przeczytać, zamyśleć się na chwilę. Mogę się zgodzić lub nie. I w tym miejscu się akurat zgadzam. Ale mimo to sądzę, że powinniśmy nazwać to co jest normalne normalnym a to co nie jest  - nienormalnym. I to też biblijne i jakby zgodne z tym co robił Jezus. Ale nie ośmielę się ferować wyroków, jak niektórzy i nie mam prawa do potępiania. Mogę jedynie po ludzku mówić o tym co dla mnie jest lub nie jest dobre. To tyle z rozważań odrobinę moralnych.

czwartek, 14 lutego 2013

AN- 124 Rusłan w Świdniku by Emil O.

A Emilowi się udało. Dzięki jego uprzejmości oraz marznięciu obok lotniska, publikuję te oto fotki :)

Rusłan i proroctwo heterofobii

Widziałem dziś Rusłana. Dla ścisłości dodam, że nie był to mój ukraiński czy rosyjski kolega ze studiów, tylko ogromny Antonow AN-124  - jeden z największych transportowców na świecie - ponad 70 metrów rozpiętości skrzydeł. Wyłonił się z chmur i mgły nad moim blokiem, jak wielki wieloryb z odmętów morskich właśnie w chwili, kiedy kuśtykałem powoli do domu i popłynął w stronę Świdnika. Nawet nie zdążyłem chwycić harpuna - znaczy aparatu, ani nawet telefonu. Ale upoluję cię jeszcze... Moby Rusłanie!


No może był nieco głośniejszy niż zwykle bywają walenie. Cztery silniki odrzutowe dają jednak pewien nadmiar decybeli. Zresztą inaczej bym go nie zauważył w życiu, skupiony na swoich sprawach i bólu stawu kolanowego doprowadzającym mnie do szału do kilku dni.
Ale właściwie nie o tym chciałem. Otóż kiedy 6 lutego dla zabawy i w chwili słabości umysłowej pisałem sobie tekst Heterofobia XXI wieku, nie miałem pojęcia, że już się zaczęło. Podaję więc za onet.pl :

"Władze Amsterdamu ogłosiły, że osoby znane z niechęci do gejów i lesbijek, związków homoseksualnych, a także wobec cudzoziemców będą przymusowo wygnane do specjalnego kontenerowego osiedla – getta na granicy miasta.
Przesiedlane będą nie tylko pojedyncze osoby, ale nawet całe rodziny. W tym drugim przypadku nastąpi to, gdy antygejowskimi postawami wykażą się... dzieci.Wprowadzone przepisy stanowią, że kto uprzykrza życie homoseksualistom, stosuje wobec nich mobbing, tyranizuje ich, obraża, ten zostanie przymusowo przesiedlony. Będzie musiał opuścić swoje mieszkanie, niezależnie od tego czy jest ono jego własnością, czy je wynajmuje. – Nie będzie mógł powrócić do swojego mieszkania – podkreśla Tahira Limon z biura burmistrza Amsterdamu Eberharda van der Laana.
Zakaz powrotu i nakaz mieszkania w skromnie urządzonym kontenerowym osiedlu będzie obowiązywać przynajmniej przez pół roku. W tym czasie taka antygejowsko nastawiona osoba będzie musiała zmienić swoje poglądy. "Pomogą" im w tym pracownicy urzędów socjalnych.

No i co Wy na to ? Bo przyznaję, że mnie nieco przeraziło. Jednak prawda, że HOMO homini lupus est.



niedziela, 10 lutego 2013

Bal gimnazjalny

To trochę tak, jak przed wojną, kiedy rodzice wprowadzali córkę do towarzystwa na jej pierwszym balu :) A właściwie zupełnie inaczej :)








czwartek, 7 lutego 2013

Tłusty czwartek.

Chyba trochę przesadziliśmy ale no cóż. Kształt kulisty jest kształtem doskonałym. A więc dążmy do doskonałości !





środa, 6 lutego 2013

Heterofobia XXI wieku

Starbuck's było wypełnione po brzegi.  W powietrzu unosił się dym elektronicznych papierosów i słodkawy zapach palonych przy sąsiednim stoliku skrętów.
Holender... - przebiegło mi przez głowę - że też stać gówniarzy na taki towar.
Po pobieżnym otaksowaniu wzrokiem grupki kolorowo ubranych dziewcząt z których jedna, nosząca kurtkę motocyklisty, zaciągała się ze znawstwem jointem, mój wzrok przyciągnął siedzący dwa stoliki dalej facet. Wyraźnie odróżniał się od otoczenia. Dwudniowy zarost, który lubię u facetów, dodawał mu seksapilu. Pomimo zmęczonej twarzy miał w sobie coś zwierzęcego i niesamowicie pociągającego. Szerokie barki i widoczna spod nijakiego ubrania w odcieniach beżu i brązu niezła muskulatura. Wyglądał jak wilk, dzikie zwierzę, bez grama zbędnego tłuszczu. Przyjemny dreszczyk przebiegł mi po karku na myśl o tych mięśniach. Nie żeby mój Misiek nie był męski i silny. Ale czasem tak jakoś się myśli o przygodnych kontaktach. Mogłoby być przyjemnie. Bardzo przyjemnie nawet.
Chociaż zaraz! Przecież jak go znam - mam pamięć do twarzy - to ten gość co się wprowadził niedawno do naszej klatki! A może podejść i zagadać? Ostatecznie z sąsiadem to nie zdrada! No i wypada chyba się zaprzyjaźnić?
Facet chyba był telepatą. Spojrzał na mnie trafiając na mój wzrok i  natychmiast odwrócił głowę.
- No proszę to jednak czegoś szukamy, albo kogoś? Może jak się uśmiechnę to nie będzie taki skrępowany. Chociaż to może jakiś psychol. Spokój! Żadna aberracja nie jest mi obca. No to spróbujmy  - noga na nogę, tak żeby widział - spódniczka ledwo za połowę uda a nogi to moja duma, chociaż może trochę są zbytnio umięśnione - i pobawię się włosami. To zawsze działa na takich nieśmiałych.
Jednak wyraźnie unikał mojego spojrzenia - nie tylko mojego. Gapił się w kubek kawy i nie zdradzał większego zainteresowania otoczeniem.
Świnia, może jak wyleję mu tą kawę na łeb to zobaczy! - myśl o tym wrednym czynie wywołała bezwiedny uśmiech, który siedzący na linii wzroku inny gość zinterpretował widać zachęcająco, bo mrugnął do mnie i delikatnie oblizał językiem górną wargę.
Spadaj wale! - wyciągnięty środkowy palec pokazanej mu dłoni, nie powinien pozostawić mu nawet grama wątpliwości. Po pierwsze zajęte, po drugie takich oblechów nie toleruję. Niech się sam zadowoli! Zresztą moje kochanie zostało w domu i słodko śpi po nocnej zmianie. Praca w policji nie jest lekka ale za to mamy prawdziwe kajdanki no i uwielbiam zdecydowanych chłopców z bronią u pasa. A obyczajówka to dopiero wyzwanie. Tropienie tych cholernych zboczeńców. Biedactwo często był tak zmęczony po pracy, że aż było mi go żal.
Do stolika "sąsiada" podeszła dziewczyna. Jejku, no i po sprawie. Zmiana jaka zaszła w postawie siedzącego przy stoliku mężczyzny była więcej niż zauważalna. Zmęczoną twarz rozjaśnił uśmiech i widać było że dziewczyna nie jest mu obca. Para przy stoliku pogrążyła się w rozmowie - najwyraźniej cichej i tajnej, bo ich głowy prawie się dotykały.  Pewnie siostra. Eeech. Czas iść.
Minęło kilka dni. Od tamtej pory mój sąsiad nie pokazał się ani razu. Przy moim trybie życia w sumie nie było dziwne, że go nie widuję. Ostatecznie praca dla Ruchu P. była dość zajmująca a asystentka samego prezesa musi uczestniczyć w różnych wyjazdach, rautach, kolacyjkach i oczywiście w obowiązkowych po zmianie konstytucji w 2023 roku manifach. Tak więc balanga na okrągło. Ale lubię to, no i nieźle płacą a człowiek czuje się potrzebny, zamiast siedzieć w domu i bawić się w gosposię.
Zamykające się drzwi na górze stuknęły o framugę. O proszę - tajemniczy sąsiad. Kroki nie pozostawiały wątpliwości, że ktoś schodził po schodach. W tym stroju wyglądam zabójczo - wąskie spodnie z rozszerzanymi nogawkami, bluzeczka z dużym dekoltem i skórzana kamizelka, delikatny makijaż i rozpuszczone włosy.  Niech się chłopczyk napatrzy. Schodziły dwie osoby. Dziewczyna wbiła wzrok w schody a mężczyzna mijając mnie rzucił zdawkowe cześć.
- O kurczaczek... tak wcześnie ? No to chyba musiała u niego spać. A na siostrę mi nie wygląda. Coś mi tu nie pasuje..
Michał odebrał telefon po dwóch sygnałach.
- Co jest Słonko? - Jego ciepły głos zawsze działał na mnie uspokajająco.
- Miśku, pamiętasz tego facia co się wprowadził do naszej klatki? No to słuchaj: dziś rano wychodził z mieszkania z jakąś flądrą. Nie żeby od razu .. ale no wiesz.. podejrzana sprawa.
- Ok. Skarbie. Jak chcesz to go sprawdzę. A teraz mam trochę spraw więc może jak wrócę wieczorem to pogadamy.
Zawsze był taki stanowczy. Uwielbiam to!
Zakupy po pracy zabrały mi odrobinę więcej czasu, ale nowa letnia sukienka i zabójcze szpilki do kostiumu były rekompensatą straconej okazji i jałowego poranka. Przed klatką stały trzy radiowozy na sygnale. Stojąca w drzwiach policjantka zatrzymała mnie i odsunęła na bok. Schodami dwóch innych mundurowych sprowadzało naszego sąsiada z rękami skutymi za plecami i wyraźnymi śladami stawiania oporu władzy na twarzy.
No wiadomo było! Co przeczucie, to przeczucie! - na mojej twarzy chyba widać było tą satysfakcję, bo więzień przechodząc obok sykną z nienawiścią - Pieprzona ciota! Za nimi na schodach pojawił się Michał. Granatowy mundur miał rozpięty prawie do brzucha i widać było jego doskonale zbudowaną klatę. Fajnie mieć takiego faceta!
- O cześć Andrzejku, Widzisz! Dobrze, że zadzwoniłeś, to cholerny, zboczony, heteroseksualista. Dzięki tobie go mamy. Zwyrodnialcy! No i jeszcze chcą mieszkać w normalnych dzielnicach zamiast w rezerwacie gdzie miejsce dla takich jak oni!



 Przytuliłem się do niego na chwilę i szepnąłem - Świetnie, że ten przynajmniej wróci tam gdzie jego miejsce.
- No dobra mały! Ja jadę na komendę a ty zrób kolację, jak wrócę to pobawimy się w złego policjanta.
Klepnąłem go pieszczotliwie po pupie. Zachichotał i poszedł do swojego radiowozu.
Czekając na Michała rozmyślałem o heterykach, pomimo że są obrzydliwi i zwierzęcy, nie jest im przecież tak źle! Co prawda od 2040 po wydaniu ustawy o ochronie moralności, nie wolno im opuszczać wyznaczonych rezerwatów a aktem kontroli populacji mniejszości seksualnej wprowadzono przepisy zezwalające na zatrzymanie tylko jednego dziecka, ale to przecież dla ich dobra. Nie można pozwolić, żeby zboczenia się pleniły. A ci ciągle uciekają! Przecież racje żywnościowe jakie państwo im zapewnia nie są znowu takie małe. Ruch Palikota jako jedyna pozostała partia po rewolucji genderowej, dba przecież o to, żeby mogli się rozmnażać, bo dzieci do adopcji przecież są ciągle potrzebne. Dziwne.
Na kolację zrobiłem bitki cielęce z sosem i otworzyłem butelkę czerwonego wina. Wieczorem gdy bosko zmęczeni leżeliśmy z Miśkiem w łóżku - szepnął cicho - a może, jak chcesz, to adoptujemy sobie jakiegoś małego chłopczyka? Ten to wie jak zadowolić chłopaka. Byłem taki szczęśliwy. A  za oknem naszej sypialni osiedle im. Biedronia powoli pogrążało się w tęczowych snach

niedziela, 3 lutego 2013

Django - spaghetti a'la Tarantino

Cokolwiek można by powiedzieć o Quentinie Tarantino, to nie da się być obojętnym wobec tego co robi. Jedni uważają go za geniusza bawiącego się gatunkami kina i żonglującego konwencją z wprawą iście cyrkową, inni za doskonałego obserwatora potrafiącego zauważać rzeczy równie poruszające co genialnie zabawne, w kwestiach kompletnie poważnych i makabrycznych a jeszcze inni za kompletnego świra, sadystę i pseudoartystę wyzyskującego odwieczne pragnienie widzów  - pragnienie krwi i przemocy. Można więc go lubić lub nie. Ja lubię. Za przewrotność i nieprzewidywalność i odrobinę świetnie podanej makabry w plastikowym hollywoodzkim opakowaniu.



Właśnie oglądałem "Django". I mimo, że western skończył się dla mnie mniej więcej na "Tańczącym z wilkami", z przyjemnością, do samego końca, obejrzałem świat dzikiego zachodu made by Quentin. Świat, gdzie postacie są wyraziście niejednoznaczne, proste sprawy skomplikowane, skomplikowane proste jak drut a sposób patrzenia na rzeczywistość Ameryki sprzed wojny secesyjnej, zabójczo ironiczny. Tu, nawet kiedy zabijasz, błyskasz poczuciem humoru jak lufą swojego "peacemakera". Jedynym brakującym elementem jest rechot nieboszczyka, leżącego w kałuży krwi i odpowiadającego ciętymi ripostami na żarty swojego zabójcy. Scenografia, muzyka a nawet napisy początkowe są żywcem wycięte z popularnych niegdyś "spaghetti" westernów i dają wrażenie niskobudżetowego filmu klasy C. Tarantino puszcza do widza oko, bawiąc się konwencją do tego stopnia, że w jednej ze scen pojawia się Franco Nero (odtwórca roli Django we włoskiem westernie z 1966 roku) i  wie, że D w Django jest nieme. Główni bohaterowie dopełniają konwencji: Dr Schulz - eks-dentysta z Niemiec, przywodzący nieodparcie na myśl postacie ulubionego pisarza Adolfa Hitlera - Karola Maya -  i czarnoskóry, cwańszy i bardziej twardy od białych południowców Django. Pierwszy bawi nas swoim iście niemieckim pragmatyzmem oraz elokwencją, drugi świetnie pasowałby na bohatera klasycznego westernu, odjeżdżającego w stronę zachodzącego słońca. Jednak jak zobaczycie sami, lub nie zobaczycie, nie do końca dają się zaszufladkować. A, że cała opowieść, tak jak w większości filmów Tarantino, przypomina quest z fabularnej gry komputerowej, w którym graczy poddaje się próbie sił, są tu i hektolitry przelanej krwi  i inne atrakcje czyniące film bardzo "oglądalnym". Zresztą scenariusz nie ucieka tu od porównania wprost tego co robią postacie, do bohaterskiej wyprawy Zygfryda po Brunhildę a śmierć wygląda tak bardzo nieprawdziwie jak w Quak'u czy Doom'ie.  Oczywiście Amerykanie będą oburzeni potraktowaniem ich narodowej hańby, jaką jest niewolnictwo, jako tła całego pastiszu  - słowo "czarnuch" jest tu odmieniane przez wszystkie przypadki z dodawaniem wszelkich możliwych epitetów. Poprawność rasowa jest w Stanach pewnym tabu, a jak się okazuje najmniej tolerancyjni są właśnie Afroamerykanie. Jak ktoś nie wierzy, to niech spróbuje się wybrać do knajpy na Bronx'ie, zwyczajowo zarezerwowanej dla czarnych.
Ale członkom Ku-Klux-Klanu też się obrywa po uszach i ostatecznie ginie cała masa białych południowych "ćwoków", wyzyskiwaczy i sadystów oraz przynajmniej jeden "czarnuch", który zdradził swoją rasę. Powinno więc być po równo. I białasy i czarnuchy obrywają tak samo. Dla nas jednak, pozbawionych kompletnie rasowych uprzedzeń Polaków, film jest świetną zabawą i mogę go polecić z czystym sumieniem - pomimo, że jest dość długi (2h 45m) i wymaga dużych ilości popcornu.