środa, 27 czerwca 2012

Łoś morderca.

Jakoś tak ostatnio zauważam, że dzika przyroda może być niebezpieczna. Podchodzi wielkimi krokami pod nasze drzwi, wieszcząc nieuchronny koniec panowania homo sapiens (uwaga to sformułowanie nie ma nic wspólnego z moją homofobią.). Szczególnie, jak wynika z doniesień dzienników i portali internetowych, groźne są łosie. Fakt może nie jest ich wiele ale za to nadrabiają wielkością i krwiożerczym instynktem, wypadając tam i sam na nasze drogi i zbudowane niedawno autostrady siejąc śmierć wśród kierowców. Czytałem właśnie o sprawie w sądzie apelacyjnym gdzieś tam, gdzie odmówiono odszkodowania rodzinie kierowcy, który zginął po zderzeniu z łosiem, wcześniej kilka dni temu łoś "Wtargnął" na nowo oddaną autostradę A2 i zabił jedną osobę a ranił kilka. Komentarze do tego zdarzenia były dla mnie potwierdzeniem krwiożerczości tego stworzenia, które czając się w ostępach leśnych i bagnach, z pewnością spędza noce i dnie na planowaniu ataków na przedstawicieli naszego gatunku, obmyślając zarówno sabotaże, jak i ataki samobójcze, mające na celu zniszczenie ludzkości. 

Nikt jakoś nie zauważa, że wypadki powodowane przez łosie i sprzymierzone z nimi inne zwierzęta leśne z reguły są wynikiem po trosze beztroski, a po więcej niż trosze głupoty ludzkiej. Nie mówię tu wcale o przypadkach takich jak wybiegnięcie zwierzęcia prosto pod koła z lasu. Nawet mi zdarzyło się przejechać sarnę, która akurat zapragnęła przejść przez jezdnię bez zachowania należytej ostrożności. Zwierzę na szczęście, jak się zdaje przeżyło, bo uciekło w las, a cała przygoda kosztowała mnie zniszczoną ramkę rejestracji i odrobinę plastiku z nadkola, nie mówiąc o stresie pasażerów.  Mówię tu o zabezpieczeniu autostrad i dróg szybkiego ruchu. Oczywiście jeśli jedzie się 90 km/h lub nieco szybciej jak to mamy w zwyczaju normalną drogą, ciężko jest uniknąć kolizji ze zwierzęciem, które nagle wybiega na jezdnię, ale przy sporej dozie refleksu i sprawnych hamulcach jest to możliwe. W wypadku autostrady gdzie prędkość często przekracza 130 km/h jest to wyczyn graniczący z cudem. Dlatego właśnie drogi takie w cywilizowanych okolicach są zabezpieczane przed tego typu zdarzeniami. U nas teoretycznie też. Rzecznik Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad (dwóch w porywach do trzech) twierdzi, że zabezpieczenie jakie akurat w tym miejscu było, jest według prawa wystarczające. Siatka o wysokości 1,5  metra. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że skok na taką wysokość może wykonać większość leśnych ssaków kopytnych, bez dużego wysiłku. Ale prawo mówi, że to wystarczy i tyle. Prawo wyłącza wyobraźnię i zdolność przewidywania. Prawo zwalnia z myślenia. No i przy okazji daje pretekst do oszczędności na materiale. Ostatecznie życie ludzkie jest niewiele warte o ile nie jest to nasze życie. 

niedziela, 24 czerwca 2012

Wojewódzki i Figurski czyli chamstwo na śniadanie

Żeby zostać celebrytą nie trzeba tak wiele. Ani intelekt, ani wykształcenie, ani nawet wiedza nie są nam potrzebne. Wystarczy być na tyle chamskim i bezczelnym, żeby wszyscy inni bali się zarzucić nam cokolwiek bo mogą zostać obrzuceni za przeproszeniem "gównem". No i jaki problem? Mogę zostać celebrytą  - wystarczy że będę obrażał wielkich i małych i chrzanił konwenanse, publicznie mówił jaki wyglądał seks z moją byłą (no trzeba mieć jakąś byłą, żeby nie było że nie jest się trendy) i zajmował się wychwalaniem siebie samego pod niebiosa dodając, że moi przeciwnicy są ograniczeni i zaściankowi a ja jestem "debeściak". A tłumy będą spijać słowa z moich ust i uważać że jestem inteligentny i błyskotliwy. Ba! Stanę się wyrocznią i jurorem konkursów i będę miał swoje programy telewizyjne i radiowe. Mało tego będzie mi wybaczone że w wieku lat pięćdziesięciu prezentuję psychikę dwunastolatka i takiż sam poziom intelektualny.  A mi osobiście będzie się we łbie chrzaniło coraz bardziej. Nawet chyba uwierzę, że jestem ósmym cudem świata i basta! No i niektórzy wierzą.
Ja jestem człowiekiem konfliktowym. Ja jestem przede wszystkim solistą i zespół ludzi, współpracownicy, partnerzy, jakkolwiek ich nazwiemy, muszą być trochę skrojeni na miarę mojego formatu. To fatalnie brzmi, narcystycznie, ale taka jest prawda, żebym ja mógł dobrze funkcjonować. I najlepiej mi się pracuje z ludźmi, których sam sobie selekcjonuję. Jestem selekcjonerem ludzi, którzy tylko mi mówią komplementy. 
Ku mojemu przerażeniu niektórzy moi znajomi uważają Kubę W. za niesamowicie inteligentnego gościa. Dla mnie chamstwo zawsze pozostanie chamstwem choćby wszyscy okrzyknęli je za sztukę. Przyznaję, że czasami zdarzało mi się czytać teksty K.W. w jakichś gazetach i wywarły na mnie wrażenie ogromnego zakompleksienia i ograniczenia. Troszkę więc mi nawet go szkoda.
Ja mam bardzo pogardliwy stosunek do telewizji. Ja lubię tylko telewizję, którą ja robię, bo ona odpowiada moim emocjom, mojemu gustowi albo braku gustu.
Każdy facet ma duże ego, jedni mniejsze jedni większe, ale K.W. ma takie, że prawdopodobnie zajmuje jeszcze po pięć miejsc z obu stron fotela na którym siedzi. Facet porównuje się do Hłaski, Almodovara, a nawet ostatnio do Muzeum Techniki.  Gratuluję fantazji, bo nie mogę pogratulować niestety niczego innego. Zresztą wymienieni jednych tchem przez K.W. idole pewnie, też nie byli by zachwyceni i ostro sprzeciwili się porównaniu. Za wyjątkiem pewnie Muzeum Techniki - bo to głosu nie ma. A masy patrzą się na bezkarność wygłupiających się i strojących małpie miny i są zachwyceni, że tak można.
Tymczasem "osobowości medialne" pozwalają sobie na coraz więcej. I czują się bezkarne. Wiadomo - stara zasada, że nie ważne jak, byle się o nas mówiło - nadal działa. A więc tu w audycji radiowej dokopiemy arabusom, tam jakiegoś bambusa zrównamy z błotem, przykopiemy Ukraińcom tekstem o gwałceniu ich kobiet (widać panowie W. i F. już tylko w ten sposób mogą sobie pozwolić na seks z czymkolwiek innym niż własne rąsie), jeszcze trochę poPiS-ów na temat Jarka i spółki i mamy poklask i jesteśmy nie do ruszenia. Ba! To jest nasza programowa rewolucja (czy tam kontrrewolucja - cholera w końcu wie, czy jesteśmy za czy przeciw!) Kiedy jeszcze nie było TV i TV Trwam oraz TVN instytucją tego rodzaju co K.W. i W.F  był nadworny błazen. Z reguły nieco ograniczony lub takiego grający, zabawiający swoimi minami i powiedzonkami władcę. Różnica pomiędzy ówczesnymi a dzisiejszymi błaznami polega jednak na tym, że po pierwsze naszym za niesmaczne żarty nikt łbów nie odrąbie a po drugie -  dzisiejsze błazny uważają swoje błazeństwa za sztukę a siebie samych za artystów, co ówczesnym nie przyszłoby nawet do głowy. I pomimo że nie mam nic przeciwko błaznom - nawet chamskim i prostackim - bo to część ich sztuki, będę miał wiele przeciwko władcom, którzy pozwalają błaznom na zbyt wiele. Śledząc więc aferę "ukraińską" porannego WF mam nadzieję, że mimo wszystko ktoś w końcu pokaże błaznom, że ich miejsce nie jest na tronie a niektóre żarty należy zatrzymać sobie na alkoholowe okazje zamiast je upubliczniać.  

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Reminiscencje wyprawy wojennej.

Jakoż wiadomo wszem, iż czyny bohaterskie a sławne godzi się na wieczystą pamięć pokoleniom przyszłym pozostawić, ku ich zbudowaniu i sławie bohaterów nieśmiertelnej, tak ja rycerz prosty, słowami niewprawnymi wyprawę ową, w której przyszło mi udział brać opisać pragnę, aby rycerskie czyny i chwała wojenna Kniazia naszego miłościwie nam panującego i wojsk jego przesławnych w zapomnienie pójść nie mogły a pieśnią przez potomków naszych wychwalane były na wieki. 
A poczęło się ono zbożne dzieło w piątek 15 czerwca roku pańskiego 2012 o świtaniu prawie. Na rozkaz wydany przez miłościwie nam panującego Kniazia naszego Jaśnie Oświeconego, w miejscu zwanym Globusem, gdzie igrzyska sportowe odbywać się w mieście naszym zwykły, hufce nasze w liczbie ponad pół sta rycerzy godnych a drugież tyle lub i więcej białogłów, jako że w ziemi naszej te równie w polu stawać gotowe, zebrały się sprawnie, prowadzone ręką wprawną przez chorążych. I każdy rycerz z ochotą stawał zbrojny ilością trunku, zdolną zabić stado elefantów afrykańskich. Ruszyliśmy tedy ku północy, śpiewając w drodze miast  "Bogurodzicy", pieśń równie miłą uchu, "Wszystkie drogi prowadzą do Mrągowa.. do Mrągowa nad jeziorem Czos".  Celem bowiem owej wyprawy, tak dzielnie poczętej miał być gród ów od wrażego Mazurów panowania srodze podówczas pognębion i zażycie wojny a zdobyczy wojennej, której wojska nasze dzielne i waleczne, od lat i miesięcy nie zaznały. Łupów też siła każdy obiecywał sobie do dom przywieźć, jako iż wiadomym jest, że ziemie one słynne dobrobytem, a i bogactwem turystyką zwanym, której zażyć nam obiecywano z dobrodziejstwa Wodza i Kniazia naszego. 
Przyznam, że z ochoty mało co i całkiem gardeł nie zdarliśmy, wznosząc na cześć Księcia Pana okrzyki radosne i wyjąc pieśni pełne męstwa, choć od gorąca i okowita w jukach naszych, szybko mimo klimatyzacyji, nabrała temperatury pokojowej. Co jak każdy rycerz cny rozumie, po drugiej kwarcie i tak nikomu nie szkodziło. Siedząc z dobrą mą kompanią na samym przodzie górnej galerii wozu naszego, doprowadzaliśmy do rozpaczy siedzących pod nami towarzyszy, którym gorzej się powiodło, albowiem z braku zwierzchności jakowejś i służby zbywszy zawczasu, mogliśmy jako to na każdej wyprawie dobrej rycerstwo na śmierć idące, pić na umór i zażywać pieśni, aby w chwilach ostatnich zaznać radości i dobrej kompanii, z którą i w bitewny ogień nie strach skoczyć. 
Jakoż i drogi samej to może i nie zapamiętaliśmy wiele, za to malowniczo wysypaliśmy się kwieciem różnokolorowych szat na dziedziniec zamku, w którym kwatery nam naznaczono i z pewnym trudem, albowiem korytarze kręte były i ciemne a łuczywa znaleźć nijak nie było, trafiliśmy do komnat naszych. Po obiedzie obfitym, w stanie ducha pogorszonym chorobą straszną jaka każdego po okowicie dotyka a kacem wśród ludu naszego zwaną, z miną nietęgą udaliśmy się na wojsk odprawę, gdzie bakałarz jakowyś, rady dawać miał nam jako to do zwycięstwa dojść poprzez sztukę umysłu. Szczęśliwie jeno kwadrans trwało misterium ono - nikt nie był w stanie zdzierżyć dłużej  - druh mój serdeczny Emil z Olszowa, magister scientiorum  - w sztuce matematycznej kształcony, do tego stopnia pogrążon był, iż nie potrafił napisać rzymskich cyfr do dziesięciu i ósemkę zapisał był jako IIX, co salwą śmiechu skwitowali ci co śmiać się jeszcze mogli i przytomnie widzieli co się dzieje. Takoż i wojsko utyskiwać poczęło, iże po tak trudnej drodze wywczasu właściwego nie zażyło i przeciw dyscyplinie sarkać.
A tu bez litości wodzowie nasi, miast pozwolić wojsku dojść nieco do siebie - jako ćwiczenia taktyki gry miejskie na orientację zarządzili. Wymarsz ogłoszono natychmiast po onej  konferencji, w grupach niczym na bitwę straszliwą uszykowanych! I biegiem marsz! Estymą wielką darzę ów "biegiem marsz" zazwyczaj, ale w moim wieku podagra i nieznośny ból istnienia, wywołany przez niebagatelną ilość trunku spożytego w trakcie jazdy, obiadu i piętnastominutowej przerwy, wywołały niejaką niechęć, jeśli nie niemożność, nadążenia za znacznie mniej posuniętymi w latach i doświadczeniu drużynnikami i białogłowami, które rącze będąc nad miarę, popędziły w przód, za siebie się nie oglądając. 
Pragnąc mimo wieku posuniętego i choroby onej, która do biegu niezdolnym mnie uczyniła, wszelkie rozkazy wypełnić, chciałem pędzić za nimi, lecz niestety napotkany tubylec nie zechciał mi użyczyć roweru, odpór prośbom moim stanowczy dając. Nic więc dziwnego, że zmordowany upałem, zostałem daleko w tyle, utykając na lewą nogę i klnąc jak szewc, dla niepoznaki. Ot i starość - pomyślałem - pewnie zagubię się tu w kraju onym pogańskim i kres kompletny na mnie przyjdzie. Zginę tu ja i pchły moje! 
Los mój jednak, dopełnić się miał widać kiedy indziej  - oto kątem oka dostrzegłem nadchodzące zbawienie w postaci niedobitków z innej grupy - tak się składało, że i oni całkiem również upadli na duchu i ciele i mimo ochoty wielkiej zagubieni byli tak jak ja! Cóż za przykład więzi i zintegrowania wojsk naszych! Byłem oto ocalony i mogłem walczyć o wraz z towarzyszami mymi samopięt. Tak więc postanowiliśmy godnie uczcić nasze wybawienie, w najbliższej gospodzie. Tamże gasząc pragnienie i topiąc smutek i troskę o towarzyszy, którzy niechybnie w bitwie zdobywali sławę, w zimnym kuflu piwa z soczkiem, dzięki zanosiliśmy niebiosom za wybawienie z tak trudnych terminów. Przekonani, że owa driakiew lekiem będąca na wszelkie przypadłości, sił nam doda niechybnie, abyśmy i my mogli hańbę słabości naszej zmyć mogli bohaterskimi czynami
Jakoż po chwili rozległo się wołanie o pomoc towarzyszy, którzy zostali wcześniej od nas na tyłach i postanowili odbić pobliski obozu naszego bar pohańcom! Jako odważni woje, nie mieszkając ruszyliśmy w sukurs - akurat zbieżnie do drogi powrotnej do naszego obozu, a całkiem i zupełnie w innym kierunku, niż pozostałe wojska nasze. Po dość krótkim marszu, zmęczeni ale wciąż waleczni duchem, przyłączyliśmy się do towarzyszy naszych, plądrujących pobliską tawernę u Zygiego, gdzie na szyldzie we wrażym nam języku germańskim, stało napisane Bei Sigi - stąd też i wściekłość nasza, a chęć zdobywania onego miejsca, aby dać znać germańskiej zawierusze, że z Polakami wygrać nie zdoła. Tak i zwycięstwo ono dzięki zapałowi naszemu, pewnym się stało i sławę naszą chwalić mi tu przyjdzie, jako że po kilku ledwie chwilach i bez oporu prawie bar został wzięty, a dzielni woje zmęczeni lecz szczęśliwi, mogli znów wzmocnić się szlachetnym chmielowym trunkiem. Po splądrowaniu piwniczki zdobytej tawerny i pozostawiwszy towarzyszy ucztujących, radosnych i bezpiecznych, ruszyłem nie napotykając oporu, ani sił sprzymierzonych, w stronę zamku naszego, zażyć odrobiny wywczasów nim nadejdzie reszta wojsk naszych, aby gotowym być do dalszej służby wiernej jak szlachcicowi przystało.Takoż i jakąś godzinę później sterani walką, acz dumni - zazdrosnym wzrokiem patrząc na nas  - pachnących po kąpieli i w czyściutkich strojach, wrócili sławni woje nasi głośno chwaląc się zwycięstwem i przewagami jakie w trakcie onej bitwy wielkiej zdobyli. A to stając oko w oko z tubylczym plemieniem pogańskim, tuż syreny za przeciwniczki mając i inne stwory spotykane jeno w legendach. A chełpiąc się niemiernie z czynów swoich niezwykłych. 
Ostatecznie po dwóch godzinach, kiedy wszyscy rozpełzli się po hotelu i okolicy, dokańczając pozostałe z podróży napitki, tudzież zażywając kąpieli i masaży, leczących rany w bitwie otrzymane, zwołano wszystkich z powrotem do sali, gdzie już w gotowości stał słynny bard - Paweł z Eski, pełen krotochwil i pomysłów na to jak
zabawić towarzystwo konkursami, śpiewem i tym podobnymi igrami. A wszyscy, prócz nielicznych w których grupie się znalazłem, szaty założyli przednie a frymuśne na modę lat 70-tych poprzedniego wieku. Zabawa więc miała się odbyć pod hasłem ówczesnym "sex, drugs and rock'n'roll" z języka Angielczyków wziętym a oznaczającym poróbstwo, okowitę i muzykę. Jakoż tak i było. Przyznać  trzeba, że widok białogłów nam towarzyszących niezwykły był, jako iż zwykle w kaftanach zgrzebnych a strojach prostych chodzące, tu nad podziw godnie prezentować się zdały. Gdyż na co dzień ani w połowie tak powabnie nie wyglądają. Chociaż może wrażenie owo potęgowała ilość trunków wysoce szkodliwych, jakie nadal w siebie wlewaliśmy, siedząc w trakcie gier i zabaw w komnacie, gdzie napitek i jadło służba zamkowa na rozkaz Kniazia nam przygotowała. Niektórzy rycerze w ich liczbie i druh nasz serdeczny Emil z Olszowa, również stroje przywdziało wymyślne a sprośne, ku uciesze gawiedzi a w szczególności białogłów. Nas jednak doświadczonych wojów niewiele rzeczy było w stanie oderwać od pełnych pucharów. Może z wyjątkiem tańców. W których biegłość równą ochocie wykazywać nam przyszło jako że po tej ilości wypitej gorzałki większość z nas uznało się za tancerzy nie gorszych od znanych trubadurów zamorskich- Johna Travolty czy Patryka Swayze. Jakoż w istocie wszyscy z mniejszym lub większym efektem wywijali hołubce mniej więcej do rytmu. Zdawało się, że nikomu to nie przeszkadza więc zabawa szła w najlepsze. Tu jednak i ówdzie, ze zmęczenia pewno, niektórzy rytm poczęli gubić kołysząc się zgoła w innych melodiach niż akurat wybrzmiewające, a potem w grupach lub samowtór poczęli znikać z parkietu, na dłuższe lub krótsze chwile.



W samym zabawy szczycie, nadeszły niespodzianie hufce pogańskie plemienia Mrągowian z zamiarem odbicia nam zamku, zapasów oraz prawdopodobnie palenia i zadania gwałtu wszelkiego (o czym w wielu wypadkach i mowy po prawdzie być nie mogło). Zaroiło się tedy ćmą pogańską i niczym szarańcza szło na nas od lasu. I wtedy własnymi oczami ujrzałem Kniazia naszego jako z błyskiem lwim w oku na czele wojska staje i swych rycerzy woła i druhów moich serdecznych Grzegorza z Wierzchowisk i Maćka z Czechowa, jak mężnie w polu stają w gotowości - a każdy w ordynku. Mimo, iż z głów się kurzyło jeno hetman zawołał, tak i wojsko sprawiło się dzielnie. Wróg ujrzawszy wojska straszliwe i uszykowane, serce do walki całkiem stracił i pole oddał pierzchając w popłochu. Tak też i bez bitwy, dzielne wojsko wróciło do zabawy przerwanej tak nagle i nagrodę po większej części odebrało z rąk dam swoich. Ja jako, że swojej damy nie miałem na podorędziu, nagrodę sam wziąłem w postaci kolejnego garnca piwa wybornego. I tak też walcząc bezkrwawo, do świtania samego większość legła w jakiej bądź komnacie pozostawiając na placu samych najwytrwalszych. Ci też w końcu na spoczynek się udali, jeno ja jako rycerz błędny, samotnie na pomoście siedziałem cierpiąc losu swego i opilstwa karę. Nad ranem też jako pierwszy z miną męczennika zwlokłem się na śniadanie i z niejaką satysfakcją wysłuchiwałem wieści przynoszonych przez towarzyszy powoli zbierających się na posiłek do refektarza. A wieści to były tyleż zatrważające co krotochwilne. Chwała jednak upływowi czasu  - czas bowiem było zapakować się do autobusów i wracać. I tak po drodze wychwalając swoje przewagi bitewne - na bardzo różnych polach, a każdy miał inną do opowieści i chełpienia się  historię, do domu wróciliśmy szczęśliwie i w gronie nieuszczuplonym bitwą ni chorobą. Takoż i opowieść moja kresu dobiega albowiem wszystko kres swój znajduje niechybnie. 

niedziela, 17 czerwca 2012

Euro, Euro i po Euro.

No nie całkiem. Ale dla reprezentacji Polski turniej Euro 2012 się skończył . Wczoraj po meczu, który tym razem był meczem o wszystko padło, wiele gorzkich słów. Wypowiadali się już chyba wszyscy począwszy od mnichów benedyktyńskich, poprzez celebrytów, byłe "gwiazdy" naszej piłki nożnej, aż po polityków z posłem Biedroniem na czele. A ja mam tego dość. Nie to, że nie lubię piłki. Owszem. Lubię. Ale przed i w trakcie tego Euro tak bardzo urośliśmy w dumę, że pozwolono nam je łaskawie zorganizować i zaczęliśmy mieć tak ogromne aspiracje co do jego przebiegu, szczęśliwego oczywiście dla naszej drużyny, że staje się to już powoli męczące. Euro jest wszędzie, co zrozumiałe, bo zbija się na tym niesamowitą kasę - nie tylko na gadżetach jakimi oblepione są nasze samochody, balkony, biurka i co tam jeszcze - także na ogromnych obrotach browarów, gastronomii i innych. No ale fakt, napędza to nam koniunkturę i ruch jest w biznesie. Euro jest w prasie,telewizji, radiu, internecie, na ulicy i gdzie tylko się nie pójdzie. Wielka reklamowa machina serwując nam momentami bzdurne wiadomości i wciskając odpowiednie informacje, rozbudziła nadzieje wszystkich, wbrew faktom jakie znaliśmy wcześniej. Nasza drużyna na tym turnieju była oceniana od początku jako jedna z najsłabszych. Zresztą gdyby nie to, że jesteśmy gospodarzami, prawdopodobnie nie byłoby szans na zlezienie się w turnieju bo nie dałaby rady przebrnąć kwalifikacji. Nie ma się więc co dziwić, że teraz mogli ofiarować kibicom tylko trzy mecze. I wcale do nich nie mam pretensji. Wręcz przeciwnie. Zagrali najlepiej jak umieli. Więc należą im się brawa - ze szczególnym wskazaniem na naszego prawie-krajana Przemka Tytonia, który w moich oczach jest obecnie największym "debeściakiem". Pretensje możemy mieć tylko do tych, którzy wróżąc z fusów wieszczyli nam rychłe zwycięstwo, do tych którzy stwarzając aferę za aferą rządzą całym tym interesem, licząc dochody i oszczędzając na czym się da. I do tych, którzy teraz siedząc już za stołem w studio telewizyjny są największymi specjalistami od piłki nożnej i mają tysiące najlepszych metod na zwycięstwo. Chociaż kiedy to oni biegali po boisku, nasza drużyna sukcesów spektakularnych jakoś nie odnosiła.  Przegrali, bo byli słabsi technicznie, fizycznie i moralnie. I to było widać. A więc może zamiast wydawać miliony na premie i wypłaty dla prezesów związku lepiej byłoby poświęcić środki na szkolenie, wyposażenie i pracę z zawodnikami? Na trenerów, którzy będą potrafili z nich zrobić nie indywidualne gwiazdy, ale zespół. Nikt nie wymaga, żeby byli geniuszami piłki jak Pele, Platini, van Basten, Messi czy talentami takimi jak Boniek czy Lubański. Ale jeśli będą dobrymi rzemieślnikami grającymi zespołowo - mało która drużyna będzie w stanie im się przeciwstawić. Za to kibiców nie trzeba już trenować. Mamy najlepszych, no może poza Irlandią. :) Nie licząc kilkuset debili z maskami na pyskach. Dla nich honor to dać w ryj komukolwiek kto się nawinie a wierność to browar i darcie japy w nocy pomiędzy blokami swojego osiedla.

czwartek, 7 czerwca 2012

Misja TVP czyli czy nie wydaje Ci się to znajome?

Siedziałem sobie bezmyślnie gapiąc się w ekran  i starając obejrzeć kolejny odcinek mojego ulubionego serialu (dla ścisłości nie chodziło o Klan :) ) a tu do mojej świadomości dociera poniższy przekaz





Czy nie wydaje się to znajome? PEWNIE! Pamiętam! Na szczęście tylko z opowiadań ojca i książek, które jako niepoprawny politycznie bachor czytałem sobie w młodości. Toż ta reklama propaguje nic innego jak tylko donosicielstwo. Popatrzcie tylko na tą wrednie uśmiechniętą twarz pokrzywdzonej pracownicy na samym końcu. Widać, że lęgnie się w niej myśl, żeby podkablować tego wstrętnego kapitalistę do najbliższej prokuratury. Ba! Podjęła już decyzję! Jest to przecież jej obywatelski obowiązek!
Nie żebym był za wykorzystywaniem w biznesie nielegalnego oprogramowania. Ostatecznie sam jestem zainteresowany żywotnie tym, żeby moi klienci płacili opłaty licencyjne za programy jakie dla nich zrobimy. Oj tak! Jak najbardziej! Korzystanie z nielegalnego oprogramowania jest nieetyczne, cwaniackie i po prostu jest przestępstwem! Amen!
Ale z drugiej strony, namawianie na antenie, publicznie, wszem i wobec do DONOSICIELSTWA, jakoś mnie mierzi. Tak wewnętrznie, we mnie, budzi niesmak. Dlatego, że wychowałem się w czasach, kiedy donosicieli miało się na porządku dziennym. Donosili sąsiedzi na sąsiadów, ojcowie na dzieci i dzieci na ojców, w pracy czy w szkole, było tych donosicieli tylu, że niektóre organy nie miały innych zadań jak tylko czytanie donosów. A mnie z kolei uczono, żeby trzymać pysk na kłódkę. W szkole moja nauczycielka - cześć Jej i chwała! -  kładła nam łopatą do głowy powstania i romantyzm i konspiracyjnych bohaterów, opowiadała o tajnych kompletach i za każdym razem piętnowała donosicieli jako świnie, sprzedawczyków, takich synów. W domu ojciec z matką dbali, żebym nie tylko rósł zdrowo wszerz i wzdłuż, ale i zdrowo podchodził do ustroju w jakim żyliśmy. Dlatego też, widząc teraz taką reklamę, za każdym razem mam ochotę palnąć pana copywritera w pusty łeb i rzucić mu w twarz, że promuje zachowania niegodne.
Dla tych, co to nie bardzo z historią (exemplum: moje pociechy), kiedyś dawno temu był sobie taki bohater Związku Radzieckiego  - młody chłopak, mołojec, zuch i chwat!

Nazywał sie Paweł Trofimowicz Morozow - tenże młody człowiek wsławił się najbardziej tym, że doniósł na własnego ojca - mniejsza o to z jakich względów, jedni utrzymują że ideowych inni osobistych  - Trofim pewnie za kołnierz nie wylewał i rękę ciężką miał. Donosił też podobno i na innych z różnych powodów. Grunt, że stał się idolem stalinizmu i ówczesnego wychowania młodzieży. Ba! Stał się męczennikiem sprawy i idei komunizmu w czystej postaci. Bo komunizm bez donosicieli się obejść nie mógł.
Jak się okazuje po latach  - kapitalizm też obejść się bez nich nie może. Słyszy się nawet ostatnio o czymś takim jak "etyczne donosicielstwo". W naszej korporacji uruchomiono akcję whistleblower (taki gość co gwiżdże w gwizdek), gdzie namawia się pracowników wprost do, oczywiście anonimowego, zgłaszania wszelkich nieprawidłowości jakie mają miejsce w biurze. Z tego co wiem, nie jesteśmy w tym odosobnieni. Wiele firm ma podobne programy. No niby to dobrze. Jeżeli ktoś okrada firmę jest złodziejem, przyjmuje łapówkę - jest łapownikiem i tak dalej. Ale dlaczego w takim wypadku nie miałbym mu tego powiedzieć prosto w oczy? Dlaczego mam używać do piętnowania takich zachowań anonimowego donosu? Czy nie mogę tego po prostu zgłosić przełożonemu? Lub jeśli chodzi o przełożonego jeszcze wyżej? Po prostu idę, ja jako ja z imieniem i nazwiskiem i mówię. Wtedy odpowiadam moim honorem za to, że jest to prawda. No i oczywiście strona przeciwna ma prawo do obrony przez moimi zarzutami. I jest wtedy czysto, klarownie, sprawiedliwie!
A tak? Mogę donieść na każdego i o wszystkim, a mój boss przeczyta taki donos i nawet jak nie zareaguje gwałtownie zwalniając oczernionego, to będzie podejrzliwie patrzył na niego do samej emerytury.
Nie wpływa to dobrze, ani na atmosferę pomiędzy pracownikami, ani na relacje z szefostwem. Że tak się nie robi? Że nie donosi się bez powodu? Z mojego doświadczenia (w tym osobistego - na mnie też donosili) wiem, że w zakładzie pracy zawsze jest jeden lub dwóch takich "lojalnych", którzy szefowi doniosą o tym czy owym, czasem z chęci zysku, przypodobania się a czasem ot tak dla samej przyjemności kopnięcia kogoś, kto nie może się bronić. Dlatego uważam, że takie "akcje" - promowanie "etycznego donosicielstwa" czy donosicielstwa w ogóle, są najgorszym kretynizmem jaki można popełnić. Nie warto bezkrytycznie przenosić kalką działań, które być może są skuteczne w krajach o innej historii i mentalności społecznej. Ani to skuteczne nie będzie, ani z pożytkiem dla nas wszystkich. Moim skromnym zdaniem lepiej jest uczyć ludzi żeby nie kradli, nie brali w łapę i wychowywać obywateli, niż kształcić sobie kadry sprzedajnych donosicieli. No ale to tylko moje zdanie.