środa, 30 maja 2012

Koko, koko - kasa spoko!

Znowu sprawdza się stare powiedzenie: Jak nie wiadomo o co chodzi chodzi o pieniądze. Widać ten fenicki wynalazek nie służy nikomu, za to wszyscy chcą go mieć w dużych ilościach. Niestety nie da się wrócić do handlu wymiennego skórkami upolowanych zwierząt lub paciorkami. Właśnie wyczytałem sobie gdzieś, że zespół z Kocudzy, czyli Jarzębinki, mają problem ze swoim przebojem na Euro. W dodatku nie jest to kwestia tego, że talent wokalny się im skończył, tylko kwestia wojny o prawa autorskie pomiędzy producentem a kompozytorem, którzy nijak nie mogą dojść do porozumienia w sprawie wynagrodzenia za przebój. Podejrzewam nawet że "babcie" prócz sławy mają z tego niewiele a całość kasy i tak za amatorki zgarniają wymienieni panowie. Jak to jednak bywa, tam gdzie zaczyna się rozmowa o kasie, kończy się przyjaźń. Zespół gospodyń domowych, który przyznajmy to ze szczerością i pokorą, deklasując konkurencję w wyborach przeboju na Euro, wniósł pewne zamieszanie i powiew folkowej świeżości w kiszącą się od lat we własnym sosie scenę muzyczną, prawdopodobnie nie był gotowy na sukces. Szkoda. Bo było zabawnie patrzeć i słuchać pana Kupichy, czy pana Gawlińskiego zdziwionych że to nie ich "hity" zdobyły popularność.
Bawiąc się nieco w krytykę polskiego show-biznesu, od lat zjawiska nieco świeższe i ambitne są niezauważane i muszą przebijać się do sławy za granicą - zresztą z całkiem niezłym skutkiem, a my jesteśmy zmuszani do oglądania na wszelkich festynach i wszelkiego rodzaju imprezach masowych, ciągle tych samych twarzy, śpiewających te same przeboje, które kiedyś tam udało się im wylansować. Niektóre "gwiazdy" nie potrafią pogodzić się z tym, że udało się im zabłysnąć tylko raz a potem niestety zamiast supernowej, mamy z nich białe karły. Przykładem były żenujące występy na konkursach Eurowizji oraz tournee zagraniczne naszych gwiazd i gwiazdeczek, które z dumą oświadczały, że oto jadą podbijać Broadway a potem po cichutku i z podkulonymi ogonkami wracały do kraju, ścigane informacjami że ich koncerty odwołano z powodu braku zainteresowania. No ale oczywiście to nie ich wina. Winni są słuchacze, którzy cierpią na chroniczny brak wyrobienia i gustu muzycznego. A to że od 10 lat "artysta" śpiewa tą samą piosenkę nie może się znudzić bo przecież jest "wielką gwiazdą". I tu też chodzi o kasę. Dlatego ci "wielcy" artyści nie mają oporów przed graniem "do kotleta" na imprezach integracyjnych, strojąc miny gwiazdorskie i kreując się na primadonny. Cieszyłem się więc, że tak "niewyrobiona" i nie mająca za grosz muzycznego smaku widownia, dała im prztyczka w nos. Jak się okazuje przedwcześnie. Całość przedsięwzięcia pewnie zabije kasa i ZAiKS, a prawnicy obu panów ogryzą do kości resztę. I znów - szkoda! Nasz folklor, którego tak się wstydzimy, jednocześnie zachwycając się muzyką etniczną Indian północnoamerykańskich, afryki czy folkiem celtyckim, wcale nie jest tak bardzo od nich gorszy. Wystarczy wspomnieć, że taki na przykład Chopin widział w tym wszystkim piękno i harmonię godną geniusza.
Co z tego, kiedy muzyką ludową w Polsce zajmują się albo koła gospodyń wiejskich, albo etnografowie i inni "-grafowie" i "-lodzy".
A ja z radością zobaczyłbym moje krajanki (bo to wiecie, Kocudza w tym samym województwie) śpiewające swoje "Koko" przed meczem otwarcia Euro 2012. Niech tam się kołyszą i biorą pod boczki a wżdy narodowie niech postronni znają, że Polacy nie gęsi i swoje "koko" mają. I zabawniejsze to i milsze mi, niż odmłodzona Maryla (z całym szacunkiem), czy występy Feel'a (bez najmniejszego szacunku).


piątek, 25 maja 2012

Chodzi lisek koło ekologii

Tak długo mieszkam w moim mieście, że przywykłem trochę do pewnych rzeczy jakie spotykane są z reguły w Polsce B. Na przykład kilkanaście lat temu po ulicach biegały sobie szczurki, nie laboratoryjne wcale, które mogły uciec z Uniwersytetu Przyrodniczego, gdzie dokonywano na nich nieludzkich eksperymentów. A to znowu sarna wbiegła nam pomiędzy bloki w poszukiwaniu wrażeń. Teraz jednak zastanawiająco dużo zwierząt raczej nie kojarzonych z blokowiskami pojawia się na naszych osiedlach. I to nawet nie na moim, które przez bliskość lasów i łąk było zawsze narażone na bliższy kontakt z "dziką" przyrodą.

Ot kilka dni temu koło mojego biurowca, zauważyłem lisa spokojnie i z godnością kroczącego po parkingu w było nie było samym centrum miasta. Do tego w dodatku nie miał zamiaru przestraszyć się łażących wokoło ludzi ani samochodów. Nie reagował też wcale na takie drobnostki jak wskazywanie go palcami, czy głośne piski przerażonych nieco dam. Zresztą od kilku lat zauważam że liski stają się  stałym elementem krajobrazu Lublina. A to biegając wieczorami po uczęszczanych arteriach, a to spacerując wokół śmietników na osiedlach. Podobnie patrząc na okolice mojego bloku zauważyłem że ostatnio pojawiły się nad rzeką bobry. Szczerze mówiąc poza bagnami Biebrzy nie widziałem do tej pory na dziko bobra a tu nagle okazuje się że zostaliśmy sąsiadami. Pewnie jest to efekt akcji "ekologów" tak bardzo dbających o zwierzęta że zapominających o tym że chroniąc jedne gatunki narażamy inne bo natura jakoś sama mniej więcej dąży do równowagi i wystarczy jej nie przeszkadzać  a pomaganie czasami może mieć skutek odwrotny.
O ile jednak bóbr zagraża jedynie Bystrzycy, to lis jak najbardziej jest groźny dla ludzi i tak chętnie hodowanych w blokach przez wszystkich piesków, kotków, świnek morskich i króliczków. Szczególnie jeśli będzie nosicielem wścieklizny. Zdaje się bowiem, że w okolicznych lasach lisy nie mają większej konkurencji ani naturalnych wrogów, za to otrzymują regularnie szczepionki i witaminki, które mają zapobiegać epidemii wścieklizny. Nie prowadzi się odstrzału zmniejszającego populację a ponieważ szlachta wyginęła  prawie nikt już gonitw za lisem w pobliżu nie urządza o polowaniach na nie nie mówiąc. Za to liski znalazły sobie nowe źródła pokarmu w śmietnikach i przydomowych ogródkach i stają się coraz bardziej bezczelne. Nie boją się już ludzi ani samochodów. Kiedy wracałem z Bychawki od znajomych prawie najechałem na trzy lisy pożywiające się padliną  rozjechaną przez kogoś wcześniej. I mimo trąbienia i długich świateł raczyły jedynie zmienić pas ruchu na którym się pożywiały, nie siląc się nawet na drwiące spojrzenie w stronę mojego pojazdu. O popłochu i ucieczce mowy nie było. Zastanawiam się jednak czy nasze władze miejskie nie ułatwiają trochę im życia. W cywilizowanych krajach i miastach ofiary przemocy drogowej w postaci padliny kotów, psów, jeży, chomików i co tam wpadnie pod koła są usuwane czy to na zgłoszenie obywateli czy po prostu przez patrolujące miasto śmieciarki. Tymczasem od tygodnia jeżdżąc do roboty mijam miejsce tragedii gdzie jakiś kotek dał się rozjechać na placek i obserwuję jedynie zmian stanu rozkładu zwłok ofiary. Zaznaczmy tu że nie jest to jakaś osiedlowa dróżka tylko jedna z głównych ulic miasta. Nic więc dziwnego że wieczorkiem lisy, niedługo pewnie borsuki i wilki zaczną grasować po mieście szukając tak smakowitych kąsków leżących sobie spokojnie i czekających na konsumpcję. Być może czeka nas więc czas kiedy z bloku trzeba będzie na spacer iść uzbrojonym w solidny kij lub nawet dubeltówkę. Jak mniemam jednak jest to celowe działanie urzędników chcących się przypodobać J.M. Prezydentowi RP Panu Hrabiemu Komorowskiemu herbu Korczak, który jak wiemy wszyscy jest zapalonym myśliwym. Może jemu odpowiada strzelanie z okien Pałacu Prezydenckiego do lisa, dzika czy żubra. Ja tam zwierza nie skrzywdzę, chyba że w samoobronie i nie mam ochoty na polowania na moim osiedlu. tak jak nie mam ochoty, żeby koledzy Brytyjczycy czy Francuzi twierdzili po powrocie z Euro, że pochodzę z kraju w którym po ulicach lisy i wilki biegają a niedźwiedzie łażą na dwóch łapach. A, że szlachcic na zagrodzie w naszym kraju jest podobno równy wojewodzie, tedy mówię takiej ekologii, która włazi mi do klatki schodowej i straszy dzieciaki, wyraźne i głośne veto! 

Lady Pank - (wcale nie) Mniej niż zero!

Ostatnio miałem okazję obejrzeć sobie koncert zespołu, który w czasach mojego dzieciństwa był kompletnie na topie. Nawet kiedyś, jakieś 25 lat temu, byłem na ich koncercie - tak na żywo. Pamiętam drewnianą scenę, lekko garażowe brzmienie gitar, kurz unoszący się od setek skaczących w rytm przebojów ludzi. Było undergroundowo. Wyło się "Vademecum skauta" i "Małą Lady Pank" i wszystko wydawało się ogromnie rockowe - szczególnie tych pięciu chudych gości na scenie w nieco podartych spodniach i zakurzonych podkoszulkach. 
Tym razem było nieco inaczej. Sala koncertowa z prawdziwego zdarzenia. Scena iluminowana kolorowymi reflektorami, efekty wizualne, wygodne krzesełka na widowni. Ale przeboje niezmiennie te same. "Lady Pank" w zmienionym i odmłodzonym (co nie dziwota - czas płynie nieubłaganie!). Przyznaję, że nieźle się słucha  tych piosenek, które śpiewali kiedyś - "Mniej niż zero", Moje Kilimnadżaro", "Sztuka latania", "Kryzysowa narzeczona". I gdzieś tam pod nosem nawet sobie podśpiewywałem do wtóru, licząc na to, że nikt nie słyszy w ogólnym ryku nagłośnienia. Jeszcze raz potwierdza się teoria, że lubimy najbardziej te piosenki, które znamy. Mimo tego aseptycznego i nie pasującego do rockowego koncertu otoczenia, zespół dał całkiem porządny koncert, rzemieślniczo poprawny, może poza tym, że do pierwszych dwóch kawałków musieli się rozgrzać nieco. Ale im dalej, tym było lepiej - nawet udało się zagrzać co młodszych uczestników do stania pod sceną i oczywiście na "Zawsze tam gdzie ty" błysnęło kilkanaście zapalniczek w tłumie. Z każdą piosenką widać było, że jednak nadal ich bawi to co robią. Pomimo tego, że Borysewicz skrócił włoski nadal jego gitara brzmi całkiem nieźle, a "Panas" po kilku minutach odzyskuje swój punk-rockowy charakterystyczny głosik. No może tylko powinien popracować nad choreografią, brzuszek ma już dość pokaźny, jak nie przymierzając ja, więc niektóre figury taneczne powinien zarzucić, ewentualnie nieco zmodyfikować. Ogólnie jednak z nostalgią wspominałem kurz i brud tamtej starej sceny i całą tą cudowną zakazaną i podziemną otoczkę buntu przeciwko normom ustalonym przez rodziców i szkołę. Nie mówiąc o hmm... innych rzeczach jakie mi się przypominają w związku z tamtym koncertem.. :) Ale sza! Dzieci to mogą czytać.. i to w dodatku moje własne. Więc niech myślą sobie nadal, że ich staruszek zawsze był takim grubawym, szpakowatym i nieco nudnawym w swoim przestrzeganiu reguł urzędniczyną a najbardziej szaloną rzeczą jaką zrobił w życiu było zaparkowanie samochodu na zakazie przez pięć minut. Może to i lepiej.. jakieś resztki autorytetu trzeba u nich mieć. 
Ale mimo wszystko po latach polecam  koncerty Lady Pank - szczególnie dla fanów lub niepoprawnych romantyków lubiących wspomnienia - a dla młodzieży - w celu zrozumienia pewnych tekstów i melodyjek jakie sobie tam wapniaki gwiżdżą pod nosem czasem lub kaleczą przy porannym goleniu. Ja wyszedłem zadowolony i z takim dziwnym uśmieszkiem na pysku. Tylko żałowałem, że miałem za słaby obiektyw na dobre foty.


 

poniedziałek, 14 maja 2012

Who Wants To Live Forever

Cudowna piosenka na wieczorną depresję. Kiedy tak spojrzeć na wszystko czego dokonujemy i co przeżywamy, jest to jedynie kropla w oceanie i ziarnko piasku na pustyni. I koniec końców jest niczym. Z dedykacją dla chcących żyć wiecznie. Powodzenia. Szczególnie, że trochę w tym tekście jest prawdy. Ja nie mam takich aspiracji.

"Trio perfecto", czyli kuglarskie sztuczki ze sztuką

Czasem naszymi drogami i przemyśleniami rządzi przypadek. Chwilowa zachcianka, która w jakiś sposób prowadzi nas na ścieżki, których w życiu byśmy nie odkryli gdyby nie ów "przypadek", Tak jak wczoraj. Przypadkiem przestąpiłem próg Galerii Leonardo w Kazimierzu Dolnym. Zapraszam do obejrzenia nieco nieaktualnej ale zawsze wirtualnej podróży:  http://www.galerialeonardo.com.pl/
Ot, wlazłem tu po trosze z nudów, po trosze bo zimno było na ulicy. Przyznaję, że nie jestem bywalcem galerii i nieczęsto interesuję się malarstwem.  Osobiście nie nazwałbym się znawcą sztuki, myląc epoki, style oraz autorów a nawet wykazując kompletną ignorancję co do technik wykonania. Hołduję zasadzie, że sztuka jest subiektywna. Nie to piękne co piękne, ale co się komu podoba. Subiektywizm odczuć w patrzeniu na obraz czy zdjęcie jest dla mnie podstawą oceny tego co jest a co nie jest sztuką. A ta przede wszystkim powinna w mojej ocenie "sprawiać wrażenie", poruszać, zaciekawiać, pozwalać patrzeć na świat z innej perspektywy. Czasem zgodnej z kanonem, idealnie symetrycznej i klasycznie pięknej, a czasem tworzącej abstrakcyjne i nieoczekiwane spojrzenie na rzeczy, zdawałoby się naturalne i wszechobecne. W sumie nie jest dla mnie ważne czy patrzę akurat na obraz mistrza Leonarda, czy jakiegoś mało znanego malarza, który sprzedaje swoje prace na Allegro. Ważna jest ta odrobina magii - wszystko jedno pozytywnej, czy nie -  która sprawia że mienia się, choćby na chwilę moje spojrzenie na rzeczywistość. Tak chyba było tym razem. Galeria przygotowywała się do wystawy pod tytułem "Trio Perfecto", w której mają się zaprezentować prace Roberta Romanowicza, jako malarza, w połączeniu z fotografiami Pawła Bajewa i limerykami Adama Świcia. 

Miałem więc okazję odrobinę zanurzyć swoją wyobraźnię w malarstwie tego pierwszego. Przyznaję, że dokładnie odpowiadającego tytułowi i plakatowi w swojej formie. Na pozór karykaturalnej i nawet odrobinę infantylnej, poprzez jaskrawość kolorów i niecodzienne formy, które jednak po pierwszym zaskoczeniu podświadomie szybko akceptujemy i po chwili już tylko sycimy się barwą, kształtem i opisem świata jaki otwiera się przed nami na chwilę z ramy obrazu. A jest to świat pełen wyobraźni i zaskakującej czasem pointy, każdego widoku. Ze względu na prawa autorskie nie mogę i nie chcę publikować tu próbek, ale jeśli ktoś jest ciekawy zapraszam do obejrzenia : http://www.touchofart.eu/Robert-Romanowicz/ 
Rzeczywiście połączenie prac Romanowicza z widzeniem świata obiektywem aparatu Bajewa, równie zresztą ciekawym i limerykami Świcia zapowiada pyszną zabawę właśnie w rodzaju drobinę jarmarcznego, kolorowego i pełnego humoru przedstawienia wędrownej trupy siłaczy. Niestety ja nie będę mógł uczestniczyć w tym zdarzeniu, chociaż warto byłoby wpaść na chwilę i znowu oderwać się od rzeczywistości. Na koniec pozwalam sobie jako przedsmak poczucia humoru autorów zacytować świński limeryk Adama Świcia

Rzeźnikowi z ubojni spod Pionek
wyrósł świński zabawny ogonek.
Pytał kumpla w rozpaczy:
"Cóż, cholera, to znaczy ...?!"
"Znaczy to, żeś ty świnia jest, Bronek ..."

środa, 9 maja 2012

Sakramencki sakrament.

Trochę sobie poczytałem w sieci i znalazłem artykulik o pierwszej spowiedzi opublikowany w "Tygodniku Powszechnym" w którym autor powołuje wspomnienia obecnych 35 latków. Wychodzi na to że spowiedź przed pierwszą komunią dla 8 latka to nieprzerwane pasmo stresu, rodzące traumatyczne wspomnienia na całe życie. No i powoduje oczywistą niechęć do kolejnych spowiedzi.
http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,102433,11685440,_Tygodnik_Powszechny___8_latki_za_male_na_pierwsza.html?utm_source=dlvr.it&utm_medium=twitter
Zainteresowało mnie to nieco, bo moja młodsza w przyszłym roku będzie akurat się brała za bary z tym stresem i ogólnie boję się nieco, żeby do końca życia nie czuła tej traumy. Bo dziecko to wrażliwe i delikatnej struktury psychicznej. Ja co prawda takiej traumy nie czuję i jakoś nie było to dla mnie wielce stresujące przeżycie. Ale może dlatego żem od urodzenia cham i prostak o wrażliwości psychicznej, mniej więcej odpowiadającej wrażliwości głąba kapusty - jeszcze pamiętam jak mi tatko tłumaczyli, że właśnie w kapuście mnie znaleźli, bo taki ze mnie głąb.
A więc "reformatorzy" w tymże artykule twierdzą, że po co właściwie taka spowiedź? No bo, co takie małe dziecko tam nagrzeszy. Same to niewiniątka i ogólnie aniołki malowane. Bzdura jakich mało! Nie mówię że wszystkie ośmiolatki to socjopatyczni mordercy, ale słyszałem ostatnio, że któryś tam załatwił swojego starego bo ten mu nie kupił zabawki. (Mam nadzieję, że moja córa tego nie czyta)  No dobra. Trochę przerysowuję. Ale skoro od 1210 roku istnieje już ten obowiązek spowiedzi to niech tam. Pokolenia dały sobie z tym radę i jakoś przeżyły. Zresztą późniejsze nauczanie Kościoła potwierdza ten rok rozumowania. Moim skromnym zdaniem nie chodzi przy pierwszej spowiedzi o to że dzieciaki są diabłu zaprzedane i potrzebują egzorcyzmu, ale o to żeby wyrobić w nich pewien nawyk, pewne przyzwyczajenie. Ci z nas, którzy trafili kiedyś na dobrego spowiednika, wiedzą jak czuje się człowiek po takiej rozmowie. I sądzę że całość problemu leży tu po stronie wiedzy i tłumaczenia dziecku co właściwie się tu dzieje oraz dobrego spowiednika. Ten zaś nie powinien liczyć jedynie na to że odwali całość obowiązku zastępstwa za Pana Boga, ale rzeczywiście musi się przyłożyć do tego zastępowania. Wtedy spowiedź nie jest traumą, tylko naprawdę pożyteczną rozmową z drugim człowiekiem, z samym sobą i z Bogiem.  
Trochę więc według mnie ta ochrona naszych potomków jest na wyrost, bez potrzeby i bez sensu. Zresztą nie tylko przed spowiedzią my jako rodzice chronimy nasze dzieci, bezkrytycznie zapatrzeni w ich doskonałość. No przecież "Alanek nigdy by nie uderzył nikogo! To taki grzeczny chłopczyk!" powiedziała pani o swoim synku, który właśnie w trakcie tej perory matki, kopał ją po kostkach i wrzeszczał obłędnie wyrywając się z matczynych rąk. "Że moja córka włożyła komuś palec w oko? Niemożliwe! Pani z pewnością kłamie i oczernia moją ukochaną córeczkę!" cytując paniusię, której córeczka, mniejsza o to czy wkładała kończyny do oczu innych pociech, używała w mojej dyskretnej obecności słów, których nie powstydziłby się stary marynarz, nie mówiąc o sześciolatce. Czasem brak krytyki z jaką podchodzimy do naszych pociech bywa zabawny, a czasem przeraża.
Drugą sprawą jest to że katolicy polscy, mają w większości średnie pojęcie o tym, co tak właściwie w tym kościele się dzieje, jak już biją dzwony i zaczyna się ta cała szopka z kadzidłem i łażeniem ubranych w sukienki ludzi po tym podwyższeniu. Brak wiedzy i brak chęci poznania sprawia, że całość liturgii i sakramentów jaki się nam w głowach jako magiczne rytuały, w których tradycyjnie bierzemy udział. No jeśli tak to ja osobiście proponowałbym powrót do czysto słowiańskich misteriów nocy Kupały. Podobnież było znacznie bardziej mmmm niż celtyckie Beltaine. Bo podchodząc tak do tego wszystkiego nie ma żadnej różnicy pomiędzy zapalaniem świeczek na menorze, tańcem deszczu indian Nawajo, transem szamanów voo-doo i procesją z darami podczas mszy. Zrozumienie i poznanie liturgii i sakramentów Kościoła w którym zdaje się 95% z nas uczestniczy pomaga w pokonaniu stresu i likwidowaniu traumy. To zrozumienie pozwala na uznanie, że spowiedź to nie jest sąd nad człowiekiem grzesznym i wydawanie wyroku przez Boga uosabianego przez sędziego siedzącego w konfesjonale. 

Szaleństwo korporacyjnego życia

Podobno szaleństwo to powtarzanie dokładnie tych samych czynności w oczekiwaniu, że zakończą się zupełnie odmiennym rezultatem. W takim razie życie w korporacji jest szaleństwem do kwadratu, albo i do sześcianu. Cały czas powtarza sie te same działania, zmieniając jedynie ich nazwy i oczekuje się, że rezultat zmieni się jakimś magicznym sposobem. Najzabawniejsze mimo wszystko jest to, że wszyscy z niezmiennym entuzjazmem oczekują wyniku i kiedy okazuje się, że niestety  - znów to samo, są zawiedzeni okropnie tym że niestety nie wyszło.
Pracuję w korporacji. Już ponad 6 lat będzie, jak zostałem zlinowany, sparametryzowany, zKPI'owany i dostaję pensję według HAY'a. i jestem na poziomie wtajemniczenia B -4.  Co oznacza że do Zarządu mam mojego managera, jego managera i managera tego managera a potem to już Zarząd.
I po trosze staję się szaleńcem na zasadzie jak wpadniesz między wrony, to kracz jak one. A więc kraczę... aż mnie gardło boli. I nadal nic nie rozumiem.
Przykładem najfajniejszym i najbardziej reprezentatywnym, a w dodatku bliskim mi nieco, ze względu na zainteresowania, jest tworzenie i wdrażanie systemów informatycznych i aplikacji. Jest to proces niezmiennie zabawny i niezmiennie kończący się fiaskiem. Ktokolwiek by to robił. Siedząc obecnie na warsztatach parametryzacyjnych mam wrażenie deja-vu. Wdrażaliśmy, czy też raczej dostaliśmy już chyba z pięć takich systemów i żaden, słownie żaden, nie ułatwiał pracy,  a generował jedynie dodatkowe hasło i login do zapamiętania. Za to wszystkie miały być odkryciem na miarę De revolutionibus orbium coelestium Kopernika, a co najmniej teorii względności Einsteina. Niestety okazywało się że po prostu są średnio użyteczne. Dlaczego? Ano chyba dlatego, że projektowali je ludzie nie mający pojęcia o procesie dla którego są projektowane, analitycy i specjaliści od strategii, którzy posiadając wiedzę teoretyczną, siedzą w swoich, budowanych w mozole wieżach z kości słoniowej i nigdy nie skalali się spojrzeniem w dół na ziemię patrząc jedynie w górę - bynajmniej nie na niebo, raczej  na szczyty kariery swojej czyli dla nas poziom B-1 czy B-0. Najlepszym systemem jaki widziałem był system wykonany u nas w biurze z kompletnym pominięciem wszelkich procedur a za to ze zrozumieniem i znajomością rzeczy, którą zdobywa się latami doświadczenia. Można? Można. Tylko po co? Skoro managerzy i liderzy projektów muszą odnosić sukcesy wdrażając buble. Ale za to zgodnie z procedurą.
Nie wiadomo o co chodzi? Jak nie wiadomo, to wiadomo, że chodzi o kasę. Kasa zaś, jaką wydają korporacje na systemy informatyczne i ich utrzymanie jest horrendalna. Są to setki tysięcy wydawane na lewo i prawo. W dodatku nikt nie patrzy na co to się wydaje, bo mało kto ma pojęcie o tym, o czym mowa, nie mając pojęcia o codziennym życiu pracowników na samym dole. A ci tam, na samym dole muszą przyjąć dary niebios i borykać się z nimi dzień w dzień, robiąc w dodatku miny liche i durnowate, kiedy jakiś manager raczy zapytać czy to cudowne narzędzie nie ułatwiło im życia i nie jest wspaniałym rozwiązaniem wszelkich problemów.  I tak najważniejsze jest że projekt zakończył się sukcesem bez względu na cenę czy straty. W korporacji bowiem nie ma trudności a tylko wyzwania i nie ma porażek a jedynie same nieustanne pasmo sukcesów. 

piątek, 4 maja 2012

Lublin zupełnie nieznany.

Mieszkając w Lublinie od urodzenia i będąc z nim związanym więzią, która sprawia że pomimo zamiłowania do podróży wracam tu zawsze z przyjemnością, nie mogłem nie zauważyć, że są w miejsca, których nawet lublinianie nie znają wcale. Czasem takie miejsca to jedynie duchy przeszłości - widoczne w naszej wyobraźni zarysy budynków, dawno nie istniejących, ludzi, którzy tutaj żyli i spraw jakie się toczyły - czasem tych bardzo donośnych i wielkich a czasem kompletnie nieznanych i bardzo małych. Odwiedzałem wiele miast i każde z nich, szczególnie te stare ma swoją niepowtarzalną duszę. Na jej kształt mają wpływ jego historia, dzień dzisiejszy oraz mieszkańcy - i to nie tylko ci żyjący tu obecnie ale i ci, którzy od wieków żyli w jego murach, pracowali, cieszyli się i smucili, rodzili i umierali właśnie tutaj. Lublin przez samo położenie na mapie Polski, zawsze był miastem w którym stykały się różne kultury i tak samo blisko było tu do zachodu jak i wschodu. Od wielu wieków na kształt miasta, jego bogactwo czy też upadki mieli wpływ Polacy, Rusini, Żydzi, Ukraińcy, Tatarzy i wszelkie inne nacje jakie mieszkały tutaj lub zjeżdżały na jarmarki, targi czy sądy.  Dziś większości śladów po nich nawet nie ma. Przez wojenne zawieruchy, które nigdy naszego miasta nie omijały i powojenne czasy niepewności wiele z tego obrazu kulturowego tygla nie pozostało.
Ostatnio wpadła mi w ręce książka Meira Bałabana "Żydowskie miasto w Lublinie", przyznaję z pewnym zażenowaniem, że pomimo moich zainteresowań historią, nigdy wcześniej nie miałem okazji sięgnąć po tą pracę. Jeszcze w czasach licealnych zainteresowałem się odrobinę tą właśnie częścią historii mojego miasta a nawet popełniłem jakąś pseudonaukową rozprawkę, dotyczącą nieistniejącej już lubelskiej synagogi Maharszala, w periodyku historycznym, czytanym jedynie przez kompletnych fascynatów historii.
W sumie nic w tym dziwnego, mając kilka lat prawie codziennie przechodziłem z rodzicami koło starego cmentarza żydowskiego na Kalinie, bawiłem się z dzieciakami na łąkach jakie zostały po nowym cmentarzu i ze zdziwieniem odkrywaliśmy w zaroślach potłuczone kamienne płyty z napisami z takimi śmiesznymi literami. Kiedy remontowaliśmy mieszkanie mojej babci na Lubartowskiej, pod warstwami farby odkryłem ze zdziwieniem podobne napisy wykonane niebieską farbą na starym, jeszcze przedwojennym tynku, do którego się dokopałem skrobiąc odłażącą farbę. Ojciec powiedział mi, że to żydowskie napisy, ale nikt z dorosłych nie miał jednak ochoty tłumaczyć smarkaczowi, co to są owi Żydzi. Wiedziałem tylko, że stary parasolnik, który zawsze z uśmiechem witał pucołowatego malucha w krótkich spodenkach, który zaglądał mu do warsztatu przez szybę i głaszcząc się po strasznie splątanej brodzie mówił tak jakoś z dziwnym akcentem, że jestem "fajny szejgec",  jest Żydem.
Dopiero znacznie później zacząłem powoli odkrywać świat, którego już nie było i którego nie mogli znać nawet moi rodzice. Może nawet z przekory, że jest to świat, którego istnienia czasem się wstydzimy a w większości nie mamy nawet pojęcia jak wyglądał i posługujemy się stereotypami kształtowanymi w nas od wieków przez opowieści o lichwie, rytualnych mordach na dzieciach chrześcijańskich i tajemniczych rytuałach magicznych, które miały na chrześcijan sprowadzać nieszczęście. I tutaj Żyd traktowany był zawsze jako ten czarny charakter, winny nieszczęść całego świata. Ta mentalność utrzymuje się wbrew naszej europejskości. Żyd, cytując Meira Bałabana (...) dla świata zewnętrznego pozostaje handlarzem, brudnym Żydem, z którym wprawdzie robi się interesy, ale w którym nie widzi się i nie szanuje człowieka.
Z pewnością na takie traktowanie miała wpływ hermetyczność żydowskich gett. Ostatecznie Żydem można zostać jedynie z urodzenia. Nie mały wpływ na to miała też zawiść w stosunku do bogatych innowierców, często gęsto dzierżawiących urzędy poborcy podatkowego lub poborcy myt i ceł. Ale przecież bogaczami było 5 może góra 10% Żydów, a reszta to zwykłe "chałaciarstwo" drobni handlarze, rzemieślnicy, szewcy, kuśnierze, krawcy, wyrobnicy, którzy często, gęsto ledwie mieli co do garnka włożyć. Zawsze zastanawiało mnie jak było naprawdę. Dlatego nawet zagłębiając się w historii mojego miasta, szukałem śladów ich obecności. A śladów żydowskiego miasta jest tu wiele - ostatecznie Lublin był nazywany Jerozolimą Królestwa Polskiego i Żydowskim Oxfordem. Chociaż większości ulic żydowskiego getta już nie znajdziemy na mapie miasta, jak na przykład Jatecznej, na miejscu której mamy teraz Aleje Tysiąclecia, zostały takie miejsca jak Jesziwa obecnie odrestaurowywana przez Żydów - przez wiele lat mieszcząca część Akademii Medycznej, czy stary cmentarz, gdzie jak mało kto z mieszkańców Lublina wie, są pochowani wielcy myśliciele i "cudotwórcy" jak chociażby Jakub Icchak Horowitz - "Widzący z Lublina", jeden z duchowych przywódców chasydyzmu, Szalom Szachna syn królewskiego bankiera i wielki znawca Talmudu, czy zwany Maharszalem Salomon Luria. Do dziś pobożni chasydzi urządzają pielgrzymki, żeby odwiedzić ich groby, które zachowały się mimo dwóch wojen. Zresztą miałem przyjemność zwiedzać tą nekropolię dwadzieścia lat temu w towarzystwie opiekującego się nią wówczas, a już chyba nieżyjącego Józefa Honiga, ówczesnego strażnika cmentarza, który pokazał mi ścieżki, których opis teraz prawie niezmieniony czytam na kartach "Żydowskiego miasta a Lublinie" i opowiadał legendy i historie zarówno o cmentarzu, o cadykach i chasydach i trochę o sobie samym i o tym, że następców już nie ma i właściwie to jest on "ostatni Żyd w Lublinie".
Książka Meira Bałabana pisana pod koniec I - szej Wojny Światowej, oprócz faktów historycznych i opowieści o najwybitniejszych mieszkańcach żydowskiego Lublina, zabiera nas w odległy i nieistniejący już świat żydowskiego sztetl, rozłożonego u podnóża zamku lubelskiego i pokazuje nam jego zaułki, po których wędrujemy razem z autorem jego oczyma oglądając rzeczywistość i przeszłość tak prawie, jakbyśmy słuchali najciekawszej opowieści żydowskiego mełameda w chederze, którejś z niezliczonych bóżnic ukrytych w zaułkach żydowskiego miasta w Lublinie, z których co rano rozlegał się śpiew studiujących Torę  uczniów. Myślę że warto poznać ten nieznany Lublin i spojrzeć na miejsca, które codziennie mijamy zupełnie z innej strony.


Lewy lewek

Znajomy pokazał mi w kiosku książeczkę dla dzieci pod zabawnym tytułem - "Lewek", ku mojemu zaskoczeniu książeczka wcale nie była o pośle SLD, czy innych lewicowych działaczach. Na okładce bowiem prezentował się na rysunku  bardzo milusi, maleńki lew (bez wątpienia - grzywa i pysk nijak nie przypominały panów Millera, Kalisza czy Napieralskiego). Wracając jednak do "lewka", czy w ogóle taka forma jest dopuszczalna w języku polskim? W świętym oburzeniu, znajomy twierdził, że to bujda na resorach i językowy lapsus. No oczywiście złapałem za google i dalejże lewka szukać. No i jest! Słownik języka polskiego  - lew, lwi, lewek. Czyli jednak możliwe i  nawet poprawne. Często w naszym języku spotyka się przecież zdrobnienia kończące się na -ek. Czemu więc nie koniek, krowek, rybek i wiewiórek na zasadzie tej samej co piesek, kotek czy szczurek? Tego typu słowotwórstwo ma jak się wydaje, za zadanie odróżnienie płci młodego zwierzątka - czyli lwiczka będzie dla żeństkiej formy i lewek dla męskiej  - znalazłem nawet lingwistyczne wytłumaczenie dlaczego lewek a nie lwek. Jakkolwiek brzmi to odrobinę kuriozalnie, to wydaje się, że istotnie nasz język w rozróżnianiu płci zaczyna być bardziej agresywny. Wspomnieć tu należy słynną "ministrę" czy "psycholożkę" na czele z moją ulubioną "chirurżką". W dodatku pisaną przez "ż" bo wymienia się tu na -g w "chirurg". No nie wiem jak na to zapatrują się lingwiści i poloniści. Dla mnie jako staruszka wychowanego w czasach kiedy dodanie panna przed nazwiskiem nie było ujmą na honorze kobiety, a mówienie o kimś per pani minister nie było faux pas, powodującym zgorszone spojrzenia obecnych w pobliżu postępowo nastawionych rodaków. Ale przecież wiemy wszyscy że tempora mutantur i język tak samo. Niechże więc będzie i tak. Chociaż w ożywionej dyskusji w naszym pokoju jaką rozpętał Bogu ducha winny "lewek" i nadal nieco komiczna dla mnie "chirurżka", doszliśmy do wniosku, że dyktanda dla naszych potomków i potomków naszych potomków będą przezabawne. Na przykład:
"Po żałosnym, rzężącej przeraźliwie gżegżółki rżnięciu, zadrżała chirurżka przerażona możliwością zakażenia rzeżączką."
No i czy nie fajniej niż ta stara opowiastka o Jerzym, co to leżał obok wieży i nie wierzył, że na wieży urządzało sobie orgię duże stado jeży?


czwartek, 3 maja 2012

Koko euro spoko czyli de gustibus non est disputandum



Mówcie co chcecie. Ale przebój jest gotowy :) Szczerze mówiąc jaka scena muzyczna takie i przeboje. A babcie z Jarzębiny rulez, wbrew zaskoczeniu naszych "gwiazd", które uraczyły nas jak zwykle hitami na miarę i rytm ostatnich hitów wystawianych na Eurowizji z iście artystycznym zacięciem w stylu disco polo. A propos - na święcie pieroga w Bychawie w tym roku wystąpi w swej osobie własnej obecny król disco polo sam pan Niecik. Na szczęście nie tylko on. Ale i tak młode mnie ciągną z tego powodu. Jakoś nie kojarzą zespołu o spożywczej nazwie Dżem. Niech będzie. Oczywiście nikt z nas nie słucha przecież disco polo tyle że jak przyjdzie co do czego to i tak wszyscy znają na pamięć teksty zespołu Boys, Milano czy Bayer Full i to nawet w wersji chińskiej. Zabawne nieprawdaż? No ale może to z powodu tego, że teksty nieskomplikowane i oprócz la la la, słów niewiele a częstochowskie rymy zawsze łatwo wpadały nam do głowy. Pamiętam jak kiedyś z okazji jakiejś tam małej kawy u znajomych pewna egzaltowana przyszła mama na moje stwierdzenie że nasza córka (wtedy coś koło 3 latka ) tańczy sobie przy disco polo, stwierdziła ze zgorszeniem, że jej dziecko nie będzie słuchało takiego chłamu i w ogóle to tylko muzykę poważną. Aż dobrze, że nie zapytałem jaką, bo pewnie usłyszałbym co nieco na temat mojej  muzycznej niewiedzy. A język mnie świerzbił, żeby spytać jakie to nagrania wozi ze sobą w samochodzie małżonek szanownej pani. Pewnie Chopina i Sibeliusa. O pardon, jako ignorant muzyczny, tego drugiego znać nie powinienem. No i taka właśnie jest nasza mentalność głośno wstydzimy się naszej przaśności i szydzimy z prostactwa. A po cichu kiedy tylko nikt nie widzi, zrzucamy tą uwierającą nasze ja otoczkę cywilizacyjnego i kulturowego wysublimowania . I gdyby nie ta pierwsza cecha, ta druga nie miałaby w sobie nic niestosownego, ani nawet złego. Przecież nie każdy musi być melomanem, tak jak na przykład nie każde dziecko musi być geniuszem.

środa, 2 maja 2012

Pomysły godne ministra.

Oświadczenia majątkowe. Taka dziwna instytucja, która obliguje polityków, czy też urzędników do ujawniania swojego majątku, całego. Bez żadnych wyjątków. Czy mam więc 12 letniego Opla czy nowiutkie ferrari powinienem je wpisać, tak jak 200 tys. dolców na koncie w PKO BP, lub daczę w Jastarni. Ale dotyczy to również udziałów w spółkach i innych praw majątkowych. No i ktoś może spytać po co to wszystko? Przecież   to czyste marnowanie papieru! Ano po to, żeby obywatel, a w szczególności urząd odpowiedni wiedział, że pan wojewoda nie jest np. wspólnikiem spółki, która przypadkiem wygrała przetarg na remont wszystkich dróg w województwie - pomimo, że miała najdroższą i najgorszą ofertę. Albo że w ciągu jednej kadencji  poseł taki albo siaki nagle przesiada się z poloneza do maserati (chyba, że kupił to klepane od TVN, co to mu autobus urwał drzwi, ku uciesze całego internetu). Zarabiają nieźle ale mimo to po roku nie powinno być go stać na taki luksus no chyba że przyjął korzyść majątkową za lobbowanie w jakiejś sprawie w rodzaju "lub czasopisma". Jednym słowem miał to być rodzaj próbnika uczciwości i pewnego rodzaju zabezpieczenie przed ułomnością natury ludzkiej - albowiem okazja czyni złodzieja a będąc tak blisko "koryta" okazji ma się nie mało. Zresztą wbrew raportom Transparency International, w naszym kraju nadal tylko ryby nie chcą brać. Pomijam już to, że urzędnicy ministerialni łącznie z posłami mają wiele gratisów, nie wliczanych nawet do dochodu, w rodzaju darmowe lub półdarmowe ośrodki wypoczynkowe o dość wysokim standardzie - kurczę, znajomym to nawet ochroniarze zakupy przynosili z  marketu do domku, a ja musiałem sam dreptać do sklepiku wioskowego - samochody służbowe często, gęsto z kierowcą, darmowe loty tu i ówdzie itp. Ale powiedzmy sobie szczerze. Na co wygląda sprawa budowy stadionu i ogromnych premii przyznanych budowniczym w kontraktach, bez względu na to czy się stoi czy się leży albo sprawa naszych ukochanych autostrad "wiecznie w budowie"? Więc może tak CBA (ostatnio zwiedzałem nawet siedzibę tej zacnej instytucji) poniuchało by trochę tu i tam i dobrało się do tychże oświadczeń i sprawdziło obecny stan majątkowy?
Nie, bo po co? Od 2010 roku tak naprawdę za poświadczenie nieprawdy w takim oświadczeniu zapadły dwa wyroki (nie wiem nawet czy prawomocne), i tak naprawdę nikt tego nie sprawdza. Możesz więc ministrze wpisać że jeździsz maluchem i masz jedynie kawalerkę na Pradze o powierzchni 29 metrów i nikt Ci nic nie zrobi. Taki martwy przepis. A wiadomo jak martwy to trzeba go pochować! Chrześcijański to uczynek. Więc co robi nasz ukochany minister Gowin? Proponuje znieść kompletnie tak bzdurną instytucję. Po co taki minister ma się stresować, że ktoś tam się dowie, iż pomimo że zarabia jakieś nędzne 20 tysięcy miesięcznie, stać go na lexusa i trzeci dom w budowie oraz pięć apartamentów. I wstyd będzie na cały kraj, a przynajmniej na dzielnicę. Nie mówiąc o tym, że zawartości kont na Kajmanach, Bahama i tych w Szwajcarii i tak nikt nie ujawniał i nie ujawni.
Muszę przyznać, że pomysł jest wyborny. Wyraźnie wpisany w ogólnorządowy projekt walki z korupcją i zapewnianie kompletnej jawności i uczciwości działań władzy. Wypadnie nam jako wyborcom, pogratulować i wyrazić nasze uznanie w trakcie kolejnych wyborów słusznej linii jaka obrała nasza władza. Zresztą ewidentnie widać, że poziom IQ spada rządowi po pierwszej kadencji, lub też co również możliwe wzrasta poziom samozachwytu i poczucia własnej bezkarności - po pomyśle z  "uwalnianiem" zawodów, teraz oświadczenia majątkowe, a niedługo, żeby mniej wykształcona cześć działaczy partyjnych miała robotę zniesie się np. wymóg wykształcenia prawniczego i aplikacji dla sędziów. No przecież filozof czy polonista też się nada! Nie możemy również dyskryminować na rynku pracy doskonałych fachowców z dziedziny prawa z wykształceniem jedynie podstawowym. A jaką świeżość wnieśliby w wyrokach i opiniach! Ostatecznie nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie asesora!
Żyjemy w coraz ciekawszych czasach. A może tak rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady? Lub dalej jeszcze ? Mam jeszcze aktualne zaproszenie do odwiedzenia Nowej Zelandii.... ech...