poniedziałek, 30 stycznia 2012

Midlife crisis, czyli poniedziałek 40-latka

No i tak ładnie się zaczęło, a jak wiadomo miłe złego początki. Czyli jednak nie lubię poniedziałków. Bo zawsze podchodzę do nich z nowym entuzjazmem a okazują się ostatnimi świniami i cały ten entuzjazm gaszą jakby im za to płacili. A jutro wtorek i będzie lepiej, być może. Ja tam zawsze byłem sceptykiem.
No dobra, może i jestem dziwny. W moim wieku zacząłem pisać bloga, marzę o tym, żeby kupić sobie gitarę elektryczną (a lubię spełniać swoje marzenia - szczególnie tak niewielkie i proste do spełniania) i w dodatku na wyprzedaży kupiłem sobie koszulkę z Johnnym Bravo. 
No i martwię moich Przyjaciół zachowaniem nieprzystojnym i zgoła pasującym do nastolatka. Nawet podejrzewa się u mnie ostry przypadek kryzysu wieku średniego. Ale tak między nami. Co złego jest w tym wszystkim? Muszę się zastanowić. Właściwie to znam już odpowiedź. Ale nie będę jej na forum wyznawał, aż takim ekshibicjonistą nie jestem. Z drugiej strony miło, kiedy się martwią moją skromną osobą. To nawet przyjemne pod pewnymi względami. Chociaż przyznaję że nie jestem przyzwyczajony. Niemniej miłe to. 
Drugim tekstem dzisiejszego dnia, było stwierdzenie "nie rozumiem cię od jakiegoś czasu" - i na to stwierdzenie nie mogę odpowiedzieć, ot tak publicznie, aczkolwiek odpowiedź jest bardzo prosta                 i oczywista. Chociaż może tylko dla mnie? A może rzeczywiście zachowuję się nielogicznie i dziwnie. Ostatecznie wszyscy dookoła nie mogą się mylić. Fakt coraz więcej mi umyka i coraz mniej mam czasu, żeby zdążyć ze wszystkim, a jeszcze tak dużo zostało do zrobienia i tyle chciałbym. Nie mam czasu. 
Nie mam czasu - oglądałem "In time" - chyba przetłumaczyli to jako "Wyścig z czasem" (te marne  tłumaczenia sprawiają czasem że połowa filmu staje się niezrozumiała, a dowcipy językowe zawarte w dialogach stają się mało śmieszne). Jak człowiek nie ma ochoty na wysiłek umysłowy, to można oglądać sci-fi. Bo właśnie to ten gatunek. Niezbyt odległa przyszłość, gdzie walutą jest czas życia, który każdy ma reglamentowany i w nim płaci się rachunki i otrzymuje wypłaty. Kiedy jesteś na samym dole liczysz sekundy jakie ci zostały i budzisz się, nie wiedząc czy dożyjesz zachodu słońca. Za to jeśli jesteś bogaczem, możesz żyć wiecznie nie starzejąc się. Kuszące prawda? Szczególnie, że starzenie zatrzymuje się po 25 urodzinach. Ogólnie nie jest to wielkie kino i Oskara nie dostanie a najmocniejszym akcentem, były chyba śliczne dziewczyny (Olivia Wilde - 13-stka z House'a i Amanda Seyfried), momentami przypominało mi to opowieść o Bonnie and Clyde, czasem Robin Hooda, a czasem te setki filmów przedstawiających mniej lub bardziej sensownie wizje koszmarnej przyszłości (Minority report - chociaż tu scenariusz wg Philipa K.Dicka był naprawdę ciekawy i jak zwykle wciągający, I Robot, Equilibrium itp.), ogólnie jednak sam futorologiczny pomysł przeraża mnie w największym stopniu, szczególnie, że znam to tak dobrze. Rozumiem głównego bohatera, który mówi, że od zawsze miał najwyżej jeden dzień życia. I właściwie, tu też jest część odpowiedzi na pierwszy akapit. Nie mam czasu, żeby nie żyć. W każdej chwili może mi go zabraknąć. Więc czemu nie? Ostatecznie w jeden dzień życia można zrobić tak wiele... No ale to tylko takie tam, dywagacje na wolny temat. 

sobota, 28 stycznia 2012

Last call for alcohol

Wieczór w śpiącym domu, dookoła wszyscy zdążyli zasnąć lub za ścianą dopijają resztki otwartych z jakiejś okazji flaszek, a ja siedzę przed ekranem ze szklanką whisky i zaczynam powoli odpływać w pijackim odrętwieniu. Znacie to uczucie, kiedy myśli płyną coraz wolniej a twarz powoli drętwieje i zdaje się nie do końca należeń do nas. Zastanawiam się szczerze czy picie do laptopa jest tylko żałosne, czy też jest początkiem alkoholizmu. Wybieram to pierwsze.
Nieważne. Na stoliku leży książka Umberto Eco - "Cmentarz w Pradze", miałem szczery zamiar ją przeczytać, no przynajmniej zacząć, ale niestety, czy też na szczęście, wybrałem stan oszołomienia alkoholowego i film, który zaraz obejrzę - przynajmniej w takim stanie znikają pewne myśli, które na trzeźwo trzeba by przetrawić i przemyśleć do końca. Za pomocą książek Eco już nie raz wybierałem się w cudowne podróże w czasie i przestrzeni - moją ulubioną książką jest i zawsze będzie "Imię Róży". Pomimo setek lat jakie dzielą mój czas od średniowiecznego benedyktyńskiego klasztoru, podzielam zachwyt Wilhelma z Baskerville wiedzą i jego umiłowanie książek. Życie człowieka bez książek byłoby puste, bez możliwości badania choćby samym umysłem odległych galaktyk innych umysłów. W średniowieczu pewnie zostałbym mnichem tylko z tego powodu, żeby móc czytać książki.  Monasterium sine libris est sicut civitas sine opibus, castrum sine numeris, coquina sine suppellectili, mensa sine cibis, hortus sine herbis, pratum sine floribus, arbor sine foliis. 
Inne aspekty życia zakonnego nie pociągają mnie wcale. Chociaż obecnie moje życie wygląda odrobinę jak podlegające jakiejś regule zakonnej. I znowu - nieważne. Alkohol ma to do siebie że pozbawia wagi sporo spraw, przynajmniej chwilowo. Liczę się z odrobiną bólu głowy jutro rano.
Tak więc książka leży nadal pachnąca jeszcze drukarnią i nietknięta, wraz z tajemnicami Mędrców Syjonu i XIX-wiecznymi ciemnymi zaułkami Europy, a ja dokańczam butelkę w samotności, słuchając "Your latest trick", Dire Straits.

http://www.youtube.com/watch?v=0YTh1Wsqo2c

Szlag by to... zaczynam rzeczywiście być w sztok zalany. Zresztą co innego miałbym robić w bezsenny sobotni wieczór. Stat Rosa pristina nomine, nomina nuda tenemus. Dobranoc. 

środa, 25 stycznia 2012

Dobre wieści

W końcu, bo człowiek w zetknięciu z niewesołą rzeczywistością zapomina o drobnych rzeczach, które mogą czynić życie łatwiejszym i przyjemniejszym.
Otóż Drodzy Przyjaciele! Koledzy! Bracia! Ziomale! Nareszcie! Jak donoszą wieści internetowe, mniej lub bardziej sprawdzone, w Kozim Grodzie znowu będzie Izba Wytrzeźwień!
W końcu zostawieni na ulicy przez zapominalskich kolegów, lub niezadowolone z naszego stanu małżonki, przyjaciółki, dzieci lub innych pociotków, nie zostaniemy odwiezieni wprost w objęcia wyrodnej (sic!) familii, która w najlepszym wypadku zostawi nas na podłodze w przedpokoju, lub do szpitala gdzie przecież tak łatwo o zakażenie wirusem zapalenia wątroby typu A, B lub X, grypą lub co najgorsze HIV a nawet, o zgrozo, możliwość omyłkowej amputacji kończyn, przyległości oraz na przykład nerki, która w sumie mogła by się przydać nam samym na handelek, jak nam gotówki zbraknie
Teraz w końcu zawiozą nas do specjalnie dla nas zbudowanego hotelu klasy kilkudziesięciu gwiazdek (sądząc po cenach), gdzie miła obsługa uraczy nas zabiegami SPA wliczając w to zabiegi kriogeniczne, filiżanką wybornej, chociaż gorzkiej kawy i hołubiąc w ramionach, niczym najdroższe i ukochane dziecko, położy do łóżeczka.
Z rozrzewnieniem wspominam ów przybytek przy ulicy Kawiej, z którego usług co prawda sam nie miałem okazji korzystać, jako iż wszyscy wszem i wobec wiedzą dokładnie, że jestem cholernym abstynentem i ogólnie nie zdarzyło mi się zerwać kontaktu z bazą (poza jednym wypadkiem, którego traumatyczne wspomnienie nadal jeży mi włosy na całym ciele, a o którym ze wstydu nie wspomnę publicznie), ale znałem go z opowiadań mych kolegów i ziomków, których często, gęsto odbierałem osobiście sam lub w większym gronie, spod wierzei tegoż domu nadziei i schronienia. W końcu mam wrażenie, że Ojcowie mojego miasta podejmują działania dobre i wszem i wobec mieszkańcom potrzebne.
I jeszcze apel do Panów Budowlańców, adaptujących pomieszczenia w Komendzie Miejskiej, dla użytku owej Izby Wyższej. Panowie! Żadnej fuszerki! Wszytko zróbcie na tip top! Pracy i starań nie żałujcie! Wszak robicie to nie tylko dla innych, ale i dla siebie! Wspólnie będziemy być może podziwiać Wasze dzieło i błogosławić tak wspaniałych fachowców! Amen! 

Imponderabilia życia małego osiedla

Małe dzieci to mały kłopot, a duże? Czasami zastanawiam się, gdzie podziało się to bezradne stworzonko jakie przyniosłem kiedyś do domu. Teraz wyrosło na pyskatą, czasami w sekundę doprowadzającą mnie do szału wampirzycę, chociaż momentami całkiem fajną.
        Przy okazji wychowywania nastolatków można zauważyć, jak bardzo mało mamy prywatności mieszkając w jednym miejscu od tylu lat. A tak się składa, że od ponad 30 lat mieszkam na tym samym osiedlu. Jestem dość przywiązany do miejsca, tak to prawda i mimo tego, że uwielbiam opuszczać moje miasto i sam śmieję się z małomiasteczkowości naszego Bździszewa, to jednak lubię też wracać i wdychać powietrze mojego własnego miejsca.
        A w tym miejscu ciągle śledzą nas i obserwują, nie żeby specjalnie, ot tak przypadkiem wszystko wiedzą i widzą. Pomimo, że miasto mamy dość duże to jednak tutaj, na "naszym osiedlu", każdy zna każdego i wszyscy wiedzą o wszystkich i o wszystkim. To znaczy ci co chcę wiedzieć. Czasem wydaje mi się, że jak kichnę głośniej to za chwilę słyszę echo z samego końca osiedla mówiące "na zdrowie!". Permanentna inwigilacja!  
        Tak więc mimo tego, że niektórzy znają mnie od dziesięcioleci, ze zdziwieniem dowiedziałem się, że moi sąsiedzi skarżą się na moje dzieci nie do mnie, a do mojego ojca, zanosząc skargi na zachowanie mojej pierworodnej i jej znajomych, do jej dziadka, zamiast porządnie obsztorcować jej ojca, który swego czasu też był odpowiedzialny za odrobinę zniszczeń i niewyjaśnionych zdarzeń w okolicy.
        Okazuje się, że mimo iż wycofałem się z życia osiedla dość dawno i obecnie więcej mnie tu nie ma, niż jestem, traktując dom jako sypialnię, wszystkie tercjanki, babcie i dziadkowie a nawet młodsze pokolenie znają moje dzieci i wiedzą, że są moje. Zastanawiające. A mój staruszek bierze sobie do serca to wszystko i opowiada mi o okropieństwach jakich dopuszcza się jego wnuczka w rodzaju przestawanie z zakapturzonymi osobnikami płci obojga, tudzież podpalenie numerów na domofonie lub zdemolowanie altanki. 
       Daleki jestem od uważania, że moje dzieci są ideałami chodzącymi i aniołkami, które tylko przypadkiem potraciły aureolki i skrzydełka w trakcie kopania zziębniętych łabędzi na Zalewie, ale nie mogę karać nikogo nie mając dowodów, ani nie przeprowadziwszy stosownego i sprawiedliwego postępowania w sprawie. Audiatur et altera pars!   A altera pars patrzy na mnie swoimi ślepiami brązowymi (los i genetyka chciały że ma dokładnie takie jak moje) i wypiera mi się w żywe oczy. W tych wszystkich CSI takie przesłuchania są łatwiejsze. No i zawsze ma się schowane pod stołem dowody w postaci DNA, odcisków palców, ucha czy innych mikrowłókien. I co z tym począć? Ano postanowiłem przeczekać, może w końcu ktoś przyjdzie i powie mi prawdę. Bo w sumie pewien niepokój mnie ogarnia i nie dotyczy wcale zakapturzonych osobników - ostatecznie jak już nie noszę krawata i marynarki to uwielbiam nosić bluzy z kapturem. 
      Poza tym mam chyba lekkiego focha na moich sąsiadów. W sumie wyrosłem na dość spokojnego, w miarę kulturalnego (jak sobie pochlebiam) gościa, niby taki jestem w miarę normalny a tu wstydzą się przyjść czy na klatce zaczepić z okazji zwyczajowego "dzień dobry" i powiedzieć co myślą.
     A może rację miała jedna z moich znajomych, twierdząc że tworzę dookoła siebie jakiś dystans i barierę, której niektórym nie chce się przekraczać a niektórzy po prostu boją się przekroczyć? Może i tak. A może to jakiś strach przed moją agresywnością? Ktoś-Kogo-Zdanie Bardzo-Cenię powiedział, że jestem skłonny do zachowań agresywnych. No fakt, kiedyś dałem sąsiadowi po pysku, ale po pierwsze był pijany w sztok a po drugie naszczał mi pod drzwiami, a na obie te rzeczy reaguję bardzo alergicznie (po ojcu mam). Może rzeczywiście - jak będą mi stresować staruszka to w końcu nie wytrzymam i dopiero wtedy będę agresywny! 

Z pamiętnika (nie)młodego (ex)rewolucjonisty


Mam brzydki zwyczaj włączania telewizora o poranku, żeby w trakcie nakładania skarpetek, tudzież reszty garderoby, być mniej więcej zaktualizowanym w tym co dzieje się na świecie. Wiem. To lekkie uzależnienie. Ale do licha gorsze jest znacznie sprawdzanie co chwila skrzynki mailowej (dzięki smartfonom w końcu jest to mniej uciążliwe), spoglądanie na ekran telefonu co kilka sekund, czy nie przyszedł SMS na który czekam (lub nie czekam) i tym podobne zaburzenia obsesyjno – kompulsywne na jakie cierpię (nie bez powodu uwielbiam detektywa Monka). Ale nie o tym chyba chciałem.
Zaraz jak tylko przetarłem kaprawe oczka dowiedziałem się, że nasza rodaczka została nominowana do Oskara, co mnie ogromnie ucieszyło, jednak im dłużej słuchałem, tym bardziej zaczynałem się zastanawiać nad tym wszystkim.
Uznaję, że pani Agnieszka zasługuje na wszelkie laury i pochwały, co prawda nie będąc fanatycznym fanem kina, ostatnim dziełem jakie widziałem w jej reżyserii był Janosik, prawdziwa historia, który przyznaję, rozczarował mnie jako wychowanego na przygodach Perepeczki jako Janosika i przezabawnych Pyzdry i Kwiczoła w wykonaniu panów Pyrkosza i Bilewskiego. Peany pochwalne, jak najbardziej zasłużone w tym wypadku, w jakich prześcigają się dziennikarze telewizyjni i radiowi, nieco martwią mnie z zupełnie innego powodu. 
Podobnie jak w wypadku naszych sportowców, malarzy, projektantów, aktorów itp. którzy zostają łaskawie zauważeni przez zagraniczne media, akademie czy tabloidy, przesadna reakcja mediów na takie wydarzenia obnaża nasze narodowe poczucie niższości i braku docenienia przez świat. A im bardziej wynosi cnoty  i dorobek zauważonego nad niebiosa tym bardziej staje się groteskowa. Parafrazując stary dowcip z czasów zapadłej komuny - od rana strach otworzyć konserwę bo może się okazać, że tam też będzie Agnieszka H.
        A świat, na przekór naszym kompleksom, bierze przykład z nas, jak pokazuje Steven Tyler z Aerosmith  wykonaniem hymnu Stanów Zjednoczonych podczas otwarcie meczu w aranżacji podobnej do Edyty Górniak, która już dobrych parę lat temu wykonała hymn państwowy w wersji nieco hmm... innej.
Czekam, aż o tym też się w TVN24 wypowiedzą, chwaląc Edytę za awangardowość i nowatorstwo w którym wyprzedziła amerykanów o całe lata! 

wtorek, 24 stycznia 2012

Kafka nad morzem

Siedzę na fotelu i po raz kolejny przewracam kartki książki, którą skończyłem czytać. "Kafka nad morzem" Murakamiego. Nadal zastanawia mnie dlaczego sięgam po tego autora już kolejny raz. Na pierwszy rzut oka jest obcy, dla mnie przesiąkniętego naszą europejską cywilizacją, niektóre skojarzenia, skróty myślowe stają się nieznośną zadrą w sensie jaki chcę wydobyć z książki - zamiast zrozumiałych postaci i akcji, otrzymuję tajemnicę i coraz bardziej zagłębiam się w świat nierealny i nawet momentami groteskowy. Operując nawiązaniami do europejskości autor przedstawia ją w pewnego rodzaju zniekształconej perspektywie. U Murakamiego nawet shintoistyczne yokai, tak właściwe i wszechobecne w japońskich legendach i religii (a może to nawet  oni - złe duchy) przybierają postać samych ikon konsumpcji zachodniego świata.
Na pozór niezrozumiałe działania postaci, szukających tego co każda zgubiła: straconej miłości, kawałka cienia, który decyduje o tym kim się jest,  miejsca w życiu czy odległych wspomnień w jakiś sposób pociągają mnie wspólnotą interesów, zmuszają umysł do stawiania hipotez, szukania odpowiedzi, których odnalezienie jak się okazuje nie zawsze jest możliwe. A może nie wszystkie są rzeczywiście możliwe do odnalezienia i potrzebne?
Odwiedzając bibliotekę w której dzieje się część akcji czuję się jakbym zwiedzał klasztor pełen ksiąg w którym wiedza i umiłowanie piękna jest religią a duchy przeszłości nie napełniają strachem a nostalgią i smutkiem. I zaczynam powoli wchodzić wraz z postaciami w ich świat, będący sam w sobie wyrwą w rzeczywistości naszego, gdzie nie do końca to co istnieje, jest tym czym zdaje się być, a to co wydaje się być tylko złudzeniem nabiera rzeczywistego znaczenia.  I za to właśnie lubię Murakamiego i jego powieści.
Do tego muzyka wszechobecna w całej książce i tak bardzo mi samemu bliska, sprawia że utożsamiam się z wszystkimi po trosze i w każdym, nawet w rozmawiającym z kotami starym Nakacie, odnajduję część moich wspomnień lub poszukiwań. I tym bardziej rozumiem Oshimę, kiedy mówi: "Są w życiu momenty, do których nie można wrócić, i są takie, choć jest ich bardzo niewiele, poza które nie można wyjść. Kiedy przychodzi taki moment, możemy tylko w milczeniu przyjąć, co nas spotyka, czy jest to dobre, czy złe. Takie jest życie."

poniedziałek, 23 stycznia 2012

We R ANONYMOUS 2 - revenge of ACTA.

Wszędzie na forach, i w całym internecie wrze. ACTA jednak zostanie podpisana bo "nic nie zmienia w prawie polskim" oznajmił Michał Boni po konsultacjach z nam panującym premierem Donaldem T. A poza tym przecież podpisanie to podpisanie a i tak jeszcze sejm musi ratyfikować żeby weszło w życie i takie tam inne.
Trochę to debilne, skoro nic nie zmienia to po co to podpisywać? Czy nie wystarczy, że mamy już prawo dostosowane do tych regulacji według ekspertów rządowych i tak doskonałe o jakim durnym amerykańcom się dopiero przyśniło? Halo? Więc albo ja czegoś nie rozumiem, albo zwyczajnie rząd robi sobie ze mnie i jakichś kilkuset tysięcy innych mnie podobnych kretynów jaja w żywe oczy. 
Pan Michał B. twierdzi, że ustawa nie stanowi żadnego zagrożenia a zresztą  - dodaje uspokajająco - wejdzie w życie za tak długi czas, że się nie ma co martwić. Poczułem się kurczę uspokojony. To znaczy, że jak teraz społeczeństwo będzie cichutko siedziało i pozwoli naszemu rządowi podpisywać co mu się zechce to rząd za to odwlecze wszelkie zmiany, jakie moim skromnym zdaniem (a fakt, ekspertem nie jestem i tutaj widzę już uśmiech na twarzy Pewnej Mądrej Osoby, która to czyta), BĘDZIEMY MUSIELI WPROWADZIĆ w naszym prawie dotyczącym ochrony praw autorskich, prawie karnym i jeszcze kilku innych i tak naprawdę to inwigilacja związana z internetem nie dotknie wcale nas, tylko nasze wnuki, bo znając możliwości rządowych ekspertów prace legislacyjne będą trwały kilka lat i kto wie, może wcale się nie skończą, albo skończą się jak zwykle (vide  słynne "lub czasopisma" znikające z tekstu ustawy w roku 2002) czyli bublem prawnym, który nasza doktryna będzie starała się zinterpretować w jakikolwiek sensowny sposób latami a sądy będą starały się cokolwiek z niego zrozumieć przy okazji rozstrzygania tysięcy spraw "piratów", sądzonych za to że udało im się wpaść głupio na ściągnięciu jakiejś piosenki z serwisu w moim ulubionym Burkina Faso, gdzie nasi bracia Afrykańczycy będą zbijali, za przeproszeniem, kokosy na piractwie mając w głębokim poważaniu, zarówno ACTA jak i SOPA oraz czcigodne rządy USA i UE razem wzięte i każdy z osobna.
Ja jako idealista i chyba po trosze już utopista, wierzę jednak w demokrację i sprawiedliwość. I mam nadzieję, że te tysiące ludzi przypomną sobie o tym co ostatnio się dzieje w naszej polityce i naszym państwie w odpowiednim dniu. To znaczy, w dniu kiedy znowu będziemy musieli na kogoś głosować. I co prawda nie mam pojęcia na kogo tu głosować jak się tak dobrze rozejrzeć, ale do cholery PO raczej nie może liczyć na moje poparcie. To już jednak przyniosę rodzinie wstyd i zagłosuję na... no nie wiem.. ale wybiorę najbardziej żenującą opcję dostępną przy urnie. Czego nikomu jednak nie życzę. 

Jak w piątek świat uratowano.


W piątek dzięki mojemu Koledze (Chwała mu, Waszmościowie! Chwała!) a właściwie jego byłemu autku (którego perypetie i przywary to temat nadający się na całą powieść i to typu horror), które zmieniło właściciela i obecnie unieszczęśliwia jakiegoś biedaka z Mełgwi chyba, wyrwaliśmy się na miasto wypić mnóstwo piwa w pubie sportowym.
Zawsze zastanawiało mnie to dziwne połączenie pubu, czyli siedliska niezdrowych używek, oraz sportu z zasady wykluczającego to pierwsze. Dopiero na miejscu zrozumiałem, że jest to miejsce w którym, oprócz miłośników bilarda ( kilka stołów na sali), facet taki jak ja czuje się bardzo sportowo. Toż ja nie uprawiałem w życiu żadnego prawie sportu, a tu konwersacje na temat idą po drugim browcu jakbym był kibicem zapalonym lub nawet po trzecim – zawodnikiem światowej klasy. A im więcej piwa tym bardziej fachowe słownictwo i większe bogactwo dyscyplin. Ma się to również do innych tematów na temat których wiedza moja na trzeźwo wykazuje pewne braki, lub zdaje się kompletnie nieobecna. Czyżby więc alkohol był czynnikiem, który pozwala odblokować nieużywaną przez człowieka pozostałą część mózgu? Odkrycie to byłoby warte co najmniej Nobla! A jakże miła byłaby wtedy edukacja młodych pokoleń.
Zadziwiające zaiste jest działanie alkoholu na zachowania społeczne homo sapiens, a rodaków w szczególności. Toć naród nasz, narodem samych bohaterów, myślicieli i filozofów, bogom podobnych herosów i najwyższej klasy specjalistów we wszystkim. Aż dziw bierze, że do tej pory nie jesteśmy mocarstwem atomowym i nie przewodzimy autorytarnie całej Unii Europejskiej. Ba! Czemu nie całemu światu włącznie z Islandią, Nową Zelandią i Burkina Faso (moje ulubione państwo afrykańskie) ? Czemu kolonie Lechistanu nie ślą danin corocznych, niosąc dobrobyt a nawet zbytek pod strzechy zdobywców, a ich przedstawiciele nie składają czołobitności naszym wodzom? 
Ano temu, że nazajutrz każdy heros blednie nieco w konfrontacji z okropnym syndromem dnia następnego. Co i piszącemu niniejsze słowa, zdarza się czasami. Tak oto prozaiczny kac, moi drodzy, ratuje świat cały przed dominacją Lechitów! 

piątek, 20 stycznia 2012

We R ANONYMOUS 2!!

Dzisiaj dowiedziałem się, że serwis Megaupload został zamknięty za łamanie praw autorskich i w odwecie za to hakerzy z Anonymous zaatakowali strony rządowe i kilka dotyczących praw autorskich (między innymi nasz rodzimy ZAIKS). W Stanach przygotowuje się powoli opinię publiczną do wprowadzenia ustawy chroniącej prawa autorskie i ograniczającej możliwości swobodnej wymiany informacji w internecie (SOPA), Wikipedia po angielsku znika na kilka godzin. A nasz rząd przebąkuje, co jakiś czas, na temat możliwości cenzurowania treści w internecie.
Przyznaję, że nie korzystałem nigdy z Megaupload ani z WikiLeaks, korzystam jednak z  innych źródeł i obecnie pomimo, że urodziłem się i wychowałem w epoce "przed wynalezieniem internetu" nie wyobrażam sobie mojej pracy bez informacji i zasobów z sieci.
Nie jestem aż tak obłudny, żeby powiedzieć, że nigdy nie ściągnąłem muzyki, książki czy filmu z sieci  i wiem dobrze, że WSZYSCY użytkownicy (wliczając w to agentów FBI, CIA, CBŚ, ABW, itd i prezydenta USA, a wyłączając Jarosława K., który nie umie podobno obsługiwać kompa) to robią, robili lub będą robić.
Informacja w dzisiejszych czasach rozprzestrzenia się w tempie niesamowitym, jest dostępna na żądanie, wszędzie, od razu. I tak być powinno. W sieci umieszcza się terabajty danych na sekundę, nie zawsze dobrych i nie zawsze legalnych. To prawda. Internet może być bronią, skuteczną i przeraźliwą.
I to też prawda. Ale jest to ryzyko, które możemy sami jako użytkownicy minimalizować i usuwać i  nie widzę potrzeby regulowania i cenzurowania sieci. Oczywiście, wiem że agencje będą monitorować to co dzieje się w sieci, tworzyć jednostki do walki z cyberterroryzmem i niech tak będzie. Ale....
Internet został skonstruowany jako część systemu obronnego, ale jego rozwój nie podlega już armii ani państwom. Stał się razem ze swoimi zasobami dobrem ogólnoludzkim. Pozwala tworzyć nie wychodząc z domu, wydawać gazety i robić telewizję, za pomocą naszych zmyślnych zabawek - telefonów, tabletów, laptopów. Nawet to, co robię w tej chwili jest w jakimś stopniu tworzeniem - nawet jeśli nikt tego nie czyta - pozwala mi wyrazić to co myślę - nawet jeśli cicho. I nie, nie popieram przestępstw internetowych, naruszania czyichkolwiek praw, ale nie zgadzam się na ograniczanie wymiany informacji i czerpanie korzyści majątkowych z twórczości innych przez korporacje pasożytujące na działalności innych. Wystarczy tylko spojrzeć jaki procent ceny płyty z filmem czy muzyką trafia do twórcy, a ile zatrzymują agencje, wytwórnie i inni pośrednicy. W internecie leżą potencjalne miliardy, które można zarobić. Nie dziwię się wcale, że lobby koncernów fonograficznych i wytwórni filmowych, nie mówiąc o innych korporacjach chcą regulacji i uporządkowania internetowej anarchii  a państwa widzą w sieci zagrożenie swoich interesów, przez anarchizację myśli i dostęp do niewygodnych informacji. O ileż łatwiej jest rządzić nieświadomym społeczeństwem!
A mi się to nie podoba i nie zgadzam się z tym z całego serca. Tak więc w tym sensie jako użytkownik sieci ja też jestem Anonymous!



Trochę poważniej

Wczoraj byłem na czwartym w ciągu chyba miesiąca pogrzebie. Jestem chyba już w wieku kiedy częściej jest się zapraszanym na pogrzeby niż śluby.
W sumie, kiedy umiera ktoś starszy, u schyłku swojego życia, pogrzeb staje się przeglądem jego życia, takim widomym obrazem tego kim był, co osiągnął, jak udało się zrealizować to wszystko, co w wieku powiedzmy 20 lat jest dopiero obietnicą, zalążkiem tego co mogło być. Nie będę się rozpisywał na temat mojej oceny tego zdarzenia, nie wypada - de mortius aut nihil aut bene. Ale nie chciałbym, żeby tak wyglądał mój pogrzeb.
Mimo wszystko jedynym co zostawiamy po sobie są nasi potomkowie. Istoty, które niosą w sobie to, czym jesteśmy my i czym byli nasi przodkowie. I nie mam na myśli tylko DNA. Dlatego właśnie uświadomiłem sobie po raz kolejny jak wielką odpowiedzialnością jest dziecko i to kim się stanie za lat kilkanaście lub kilkadziesiąt. I jestem przerażony. Serio.


Because I got high

Dziś  w naszym Sejmie "nadejszła" wiekopomna chwila. Oto wybrani przez naród (no dobra, przez jego część, tą posiadającą większe poczucie humoru) posłowie RP (Ruchu Palikota, nie Rzeczypospolitej Polskiej) mają wypalić jointa i odurzyć się marychą po same uszy.
Ja jestem za! Jak najbardziej i to nawet z kilku przyczyn.
Po pierwsze przyznaję się (mając nadzieję, że żaden gorliwy prokurator tego nie czyta - zresztą i tak mam to gdzieś, najpierw musi mi udowodnić popełnienie przestępstwa, a wyprę się wszystkiego i zwalę to na fikcję literacką), że sam paliłem i oprócz strasznej głupawki, widzenia kotków o jakichś dwóch setkach łapek i widzenia dźwięków w kolorze i kwadrofonii, nie doświadczyłem przykrych następstw trawy (mimo to jako odpowiedzialny hipokryta, nie zachęcam i lepiej nie próbować wcale).
Po drugie i chyba ważniejsze, popatrzmy sobie kim są i jak się zachowują nasi wybrańcy. Co prawda tutaj tylko Pan Janek i jego załoga, ale rozszerzmy nasze  pole widzenia również i na pozostałych zasiadających w ławach poselskich. Większość jest tu z nadania partyjnego, nie mając pojęcia o tym o czym mowa (stąd puste ławy i zabawne sytuacje na YouTube kiedy marszałek mówi do pustej sali a interpelację przedstawia się do pustych krzeseł w obecności jedynie kamer TVN), część zabiega o swoje prywatne interesy, bez żenady głosując za lub przeciw ustawom, które mają przynieść im zysk lub stratę a wszyscy jak leci zabiegają o poklask mediów i ciągłe bycie w świetle reflektorów, mając na uwadze przyszłe wybory a przy okazji kompromitując się wypowiedziami świadczącymi o ich nieuctwie lub elementarnym braku ogłady i wychowania (vide poseł Węgrzyn, czy mój ulubieniec jeśli chodzi o nieskalany humor wypowiedzi, pan Niesiołowski).
Prawda, że lekki dreszczyk przebiega po pleckach? I to niezależnie z jakim ugrupowaniem sympatyzujemy?
No, ale nie ma co narzekać - sami sobie ten los zgotowaliśmy, nieprawdaż?
Po trzecie a wynika ono bezpośrednio z drugiego patrząc na to wszystko jestem przekonany, że wszyscy posłowie używają lekkich (a czasem i cięższych) "używek" i chleją na umór. Rzeczywistość naszej polityki jest na trzeźwo nie do ogarnięcia rozumem zwykłego obywatela. A więc legalizujmy czym prędzej marychę i najarajmy się jak smoki, w końcu nam też się należy, skoro jak skończone barany finansujemy cały ten spektakl. A jak już napalimy się kompletnie, na takim wielkim haju, jako cały naród obalimy demokrację i restytuujemy monarchię absolutną, wprowadzając na tron potomków Piastów, Jagiellonów czy Haile Selassie'go. Yeah!

czwartek, 19 stycznia 2012

O tempora!

Urzędy nam się "informatyzyzują", petent teraz może w nocy (albo i nad ranem) wypełnić wniosek w internecie a potem pójść do urzędu i tylko się podpisać (jak ktoś ma elektroniczny podpis to i to nie), a urzędnicze dinozaury jakby w przeczuciu rychłej zagłady  - mili że do rany przyłóż. A jeszcze kilka lat temu obrazki jak z Misia czy Alternatywy i kultowe: "Czego?! Nie widzi, że jem!". Nawet pan mi życzył powodzenia i nie czułem w jego głosie ani krztyny złośliwości. Tempora mutantur...
...et nos mutamur in illis. Z nieba lecą nadal białe płatki w ilości nieco utrudniającej życie. W szkołach nadal przeglądy kolęd i pastorałek, a na drogach prawdziwy Armagedon związany z naszym niedouczeniem i fatalnym stanem technicznym naszych stalowych rumaków - widzę już zadowolone miny blacharzy i lakierników siedzących w cieple swoich warsztatów lub domków i zacierających łapki z uciechy. Toż to będzie dochód z tych wszystkich stłuczek.
Wracając do przeglądów właśnie wczoraj zostałem wydelegowany przez panią wychowawczynię mojej córki młodszej ( z jej pomocą zresztą - te oczyska lekko załzawione i cienki głosik "tatusiu no proszę.." - cholera, a normalnie to twardy jestem) i musiałem zawieźć trzy przeurocze małe osóbki na taką imprezę, zamieniając się w międzyczasie z kierowcy w wychowawcę i managera tego zespołu - no właściwie trzech solistek. Przyznaję, że nie wytrzymałbym jako nauczyciel. Mówcie co chcecie, ale to ciężka praca. Nie daję rady wytrzymać nawet 15 minut przerwy, migający kłąb kolorów, przewalający się po korytarzu w tempie nie do uchwycenia dla oczu dorosłego osobnika i wrzeszczący jak Piekarski na mękach tyle że setką głosów cieniutkich, daje po uszach ilością decybeli mniej więcej odpowiadającą startowi promów kosmicznych, przyprawiając co słabszych duchem o natychmiastową chęć odwrotu w zacisze pokoju nauczycielskiego. I jeszcze trzeba znosić te bezczelne spojrzenia i przymówki gówniarzy na lekcjach, a chciałoby się palnąć w łeb jednego i drugiego ot tak dla przykładu, żeby innych zniechęcić. Pewnie byliśmy tacy sami. No pewnie tak. Tyle że za moich czasów nauczyciel nie był chłopcem do bicia, czy też przedmiotem drwin gawiedzi, a czymś pośrednim pomiędzy herosem a olimpijskim bogiem i obrazić go znaczyło mniej więcej tyle co narazić się na rychłą i dość niemiłą zemstę samego Zeusa uosabianego przez  DYREKTORA! I przyznaję, że zarówno dyrektora mojego z podstawówki, historyka zwanego przez co bardziej spoufalonych z łacińska "Scotiusem", jak i z liceum, czyli popularnego "Siwego", darzyłem niejakim szacunkiem, pomimo że niekoniecznie wyznałem tą samą ideologię. Obecnie jest inaczej. Ale przyznajmy się w końcu - nie jest to wina szkoły tylko rodziców, zapatrzonych w swoje pociechy i uważających je za 8 zoologiczny cud świata, który to zaszczyt dzielą z wielbłądem i pawianem pospołu (że tak sparafrazuję pewną postać literacką). Ale no cóż, pewnie nasze dzieci będą narzekały na zdziczenie obyczajów swoich pociech i tak właśnie toczy się od lat tysięcy krąg życia. 

wtorek, 17 stycznia 2012

Baaardzo śmieszna sprawa

Czytając sobie wiadomości natknąłem się na tekst dotyczący akcyzy na węgiel w którym cytuje się naszego wiceministra mówiącego iż  "(...) samo posiadanie po 1 stycznia br. zapasów węgla nie zobowiązuje do zapłaty akcyzy. Podmioty posiadające zapasy stają się natomiast podatnikami akcyzy z chwilą ich zużycia.To oznacza, że gdy podmiot niepodlegający żadnym zwolnieniom od akcyzy, zużyje po 1 stycznia br. na cele opałowe, w związku z prowadzoną działalnością gospodarczą, zapasy węgla kupione przed 2 stycznia br., to musi zapłacić z tego powodu akcyzę."  Ekstra nieprawdaż ? 
Idąc tym tokiem rozumowania spróbuję dzisiaj na stacji benzynowej nie zapłacić akcyzy za paliwo, które zatankuję do kanistra, mówiąc że postawię go sobie w piwnicy i nie mam zamiaru wcale jej zużywać, a w spożywczaku odmówię zapłaty akcyzy za wódkę czystą 0,5 l. Przecież trzymając się światłej wykładni przepisów p. wiceministra (może trochę jedynie nadinterpretowanej przez moją skromną osobę) obowiązek zapłaty akcyzy nie powstaje wcale w momencie kiedy wódę kupuję, ba! nawet nie wtedy, kiedy trzymam ją sobie w barku przez pół roku, ale właśnie wtedy i tylko wtedy, kiedy przechylam kieliszek w towarzystwie kumpli lub co gorsza damy, którą zamierzam upoić - bo na trzeźwo jestem nie do życia -  i faktycznie dokonuję konsumpcji rzeczonego alkoholu. Wtedy to właśnie powinien zjawić się urzędnik z Urzędu Skarbowego i nakazać mi natychmiastową zapłatę akcyzy. A ja pokornie jako obywatel światły i świadom swoich praw i obowiązków, wobec mojego Państwa ukochanego powinienem ową akcyzę zapłacić bez zbędnej zwłoki! 
Już widzę tą armię panów w szarych garniturkach, z obowiązkową czarną teczuszką w łapce i smętną miną,czających się w moim salonie o powierzchni około 16 metrów kwadratowych i czekającą na chwilę w której obowiązek podatkowy stanie się faktem! Licząc, że jednak mamy w kraju trochę mieszkań i domów o lokalach gastronomicznych nie mówiąc, rozwiąże to z pewnością problem bezrobocia dla kilkunastu nawet pokoleń! Serdeczne gratulacje! To jest w końcu to o co chodziło! Zdrowie Waszmość Pana Wice Ministra! (nadmieniam za wódę, którą obecnie piję Zdrowie Waszmości zapłaciłem już akcyzę, zupełnie jak się okazuje niepotrzebnie!) 

Jest zabawnie

Tak sobie czytam i śmieję się w duchu. Nasze państwo stało się takim prospołecznym i chce nam ulżyć w losie emeryta. Oto w zamian za to że ukradło nasze składki emerytalne z bądź co bądź nietrafionej reformy z OFE wprowadza IKZE (cokolwiek znaczy ten skrót) na które możemy sobie składać kasę i w dodatku odpisywać ją od przychodu (no i podatek mniejszy się robi),  a jak już przejdziemy na emeryturkę to sobie wypłacimy i będziemy mogli zwiedzać świat w luksusach. Pamiętam jeszcze te reklamy OFE z dziadkami leżącymi na plaży w Meksyku czy innych Hawajach. Ale jest pewne ale. Niby teraz oszczędzamy na podatku te kilkanaście procent ale przy wypłacie środków mnie jako emerytowi fiskus potrąci z wypłaty podatek.:) Super biznes.. naprawdę.. teraz oddaję moją kasę, którą państwo sobie obraca do woli przez pozostałe mi do emerytury lata (czyli jakieś ćwierć wieku jeszcze po ostatnich zmianach, a pewnie pół wieku po następnych) a na koniec jeszcze łaskawie pozwala mi zapłacić podatek od tego, że miało z tego zyski. No to za przeproszeniem mam gdzieś takie interesy. Wolałbym trzymać kasę zamienioną w złote pięciorublówki albo randy w jakiejś skarpecie na dnie szuflady.
W sumie dla mnie, tak jak dla większości moich rodaków, jest to tylko akademickie rozważanie bo i tak od pierwszego do pierwszego, po zapłaceniu rachunków zostaje nam niewiele lub nic. A miało być tak pięknie - zmiany i oszczędności. No i kupujemy posłom  iPady 4 (płacąc im i tak co miesiąc ponad 10 tysięcy PLN na prowadzenie biura - więc i zakup takich zabawek), tworzymy nowe ministerstwa (zawsze myślałem, że wiąże się to z nowymi etatami i infrastrukturą za którą trzeba płacić), administracja rośnie i ma się całkiem nieźle, gliniarze, strażacy i kto tam jeszcze protestują, NFZ żyje dostatnio i nie chce dawać kasy szpitalom, bo brak mu pewnie na utrzymanie siedzib (same marmury i nowoczesne sprzęty i pensje dla większości urzędników znacznie wyższe niż najniższa krajowa), ZUS nie ma na wypłaty emerytur z tego samego powodu, a tylko emeryci umierają przed terminem będąc czystą żywą oszczędnością dla instytucji administracji państwowej. Dzięki bogom za UE. Frajerzy finansują nam autostrady i inne takie budowy - a i tak rodacy potrafią się urządzić - z budowy obwodnicy mojego miasteczka podprowadzili cement, piach i żwir  - całe tony wozili sobie ciężarówkami i w końcu wsypał ich koleś, który nie dostał działki w biznesie. Pech...

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Reminiscencje ostatniego weekendu

Pisanie tekstów ogólnie nie wychodzi mi zbyt dobrze, a tekstów reklamowych nie wychodzi wcale. Co to jest do licha język korzyści, programowanie neurolingwistyczne i przekaz podprogowy. Jestem na to chyba nieco za głupi. Pewnie psycholog poradziłby sobie lepiej. A ja, no cóż, ze mną można tylko pójść na wrzosowisko.
Pisze teksty na stronę dla naszego małego przedsięwzięcia. (moich kolegów i mojego) i powoli zaczyna mnie to nawet bawić. Może sensowniej byłoby wynająć copywritera ?
Ale mnie bierze na cytaty i wspomnienia. To może wiosna nadchodząca (w końcu mamy śnieg - jakieś 20 cm i ogólnie mróz na dworze - pierwszy tej zimy chyba). Ostatnio wracałem do Cat'a Stevensa (później Yousuf Islam) i z obłędnym zachwytem słuchałem lady d'Arbanville, po raz pewnie tysięczny w moim życiu. Tak to czasem dźwięki łączą się ze zdarzeniami, kojarzą z miejscem, zapachem, czy słowami. I jak jakieś tajemne hasło,wyzwalają w nas właśnie takie wspomnienia. Czasem zdaje się, że tak głęboko ukryte i zapomniane.

http://termometr.wrzuta.pl/audio/6yU8fsLkM35/cat_stevens_-_lady_d_arbanville

W TV caly czas dzieje się coś nowego.
Prokuratorzy wojskowi strzelają do siebie sami, nie czekając na naszych dziennikarzy, którzy z radością osobiście wykonaliby wyroki na co poniektórych - chociaż bardziej chyba humanitarnie bo słownie, ale za to z pewnością bardziej też skutecznie. I ot potwierdzenie tezy że słowo czasem bardziej skutecznie rani od miecza (pistoletu). Swoją drogą makabrycznie stwierdzę, że biada armii w której oficerowie nie trafiają nawet z tak bliska w dość duży w końcu cel.
Cały czas toczy się batalia o listę refundacyjną i ogólnie przepisy dotyczące recept - a ja nadal płacę składkę na NFZ a i tak gdyby nie ubezpieczenie jakie mam prywatnie/służbowo wykupione musiałbym czekać pół roku na wizytę u specjalisty, o 4 nad ranem stać już w kolejce do lekarza rodzinnego i być odsyłanym z kwitkiem z badań specjalistycznych. Paranoja codzienności w służbie zdrowia.
Poseł Biedroń prowokacyjnie wystąpił przeciw żartownisiowi twierdzącemu że nie są potrzebne związki partnerskie zwierzątkom. Brawo! Dla żartownisia. Ostatecznie związki homoseksualne są rzeczywiście domeną homo sapiens. Zwierzęta jeśli już, to jedynie ograniczają się do samego aktu seksualnego, nie rozciągając go na adopcję młodych lub wspólne prowadzenie gospodarstwa (norki, gniazda). Jestem homofobem? Możliwe. Jeśli tak to ująć  - jestem. Nie potrafię jednak nazwać czegoś co jest białe, czarnym a czegoś nie do końca normalnego, normalnym. A co najdziwniejsze mam kolegów gejów i nie sądzę żeby skarżyli się na to że inaczej ich traktuję. No ale niektórzy z nich mówią o panu B. "przerysowana ciota". Ot, taki paradoksik. A ja jestem niepostępowy i antyeuropejski.
Czasy romantyzmu na morzu minęły bezpowrotnie. Kapitan włoskiego statku wycieczkowego zszedł z pokładu tonącego wraku jako pierwszy. Zostawiając na pastwę losu statek, dzielną załogę i pasażerów ufających w jego fachowość. Gdybym był głównodowodzącym floty, kazałbym go wybatożyć przywiązanego do głównego masztu, przeciągnąć pod kilem, potem powiesić na najwyższej rei, a ścierwem po tygodniu nakarmić rekiny. I to bez różnicy na to czy byłby to wiek XVII czy XXI.
Mógłbym cytować jeszcze inne ważne zdarzenia, ale wcale mi się nie chce. Zresztą do pracy czas! 

piątek, 13 stycznia 2012

Dzisiaj jakoś niewiele mam do opowiadania o poranku. 
Myśli splątane bezsenną nocą spędzoną razem z Yeats'em i niepokojem, który czasem po prostu przychodzi i nie da się nic na to poradzić. I kiedy prawie czułem się jak Poe rozmawiający z Krukiem ("Prophet still, if bird or devil!") gdzieś w mojej pamięci znalazłem te słowa, które teraz napiszę z dedykacją dla Kogoś, kto zawsze był i będzie dla mnie Ważny, chociaż nierozważnie postępuję i nierozważnie wypowiadam słowa. 


Had I the heavens’ embroidered cloths,
Enwrought with golden and silver light,
The blue and the dim and the dark cloths
Of night and light and the half-light,
I would spread the cloths under your feet:
But I, being poor, have only my dreams;
I have spread my dreams under your feet;
Tread softly, because you tread on my dreams.


Zawsze, kiedy czytam ten wiersz znajduję w nim prawdziwe wyznanie. Jest po prostu przepiękny. 

czwartek, 12 stycznia 2012

Lean reality

    Ktoś, kto pracuje lub pracował w wielkiej korporacji zna pewnie termin "lean" i całą idącą za tym filozofię. Pokrótce znaczy to w wolnym tłumaczeniu - szukamy dziury nawet w całym i staramy się ją łatać mimo, że niekoniecznie potrzeba - za to projekt zakończy się jak zwykle sukcesem i wszyscy dostaniemy wielkie premie.  Żeby było zabawniej proces, który stworzono po to, żeby usprawniać linie produkcyjne wielkiej fabryki samochodów obecnie wdraża się i uskutecznia wszędzie gdzie się da. Czy więc jest to firma reklamowa czy też bank lub sklepy z odzieżą, wszędzie podchodzi się do tego w ten sam sposób. Co w dodatku charakterystyczne dla naszych managerów kompletnie bezkrytycznie - bo to przecież japoński wymysł a nic co zagraniczne (a szczególnie tak daleko zagraniczne), nie może być złe.

    Owszem usprawnienia są fajne i potrzebne, ale jeśli ich ceną jest dodatkowy nakład pracy całych zespołów oraz oderwanie ich od obowiązków, które muszą wykonywać tylko dlatego żeby mogli "leanować" w spolszczeniu "linieć", wydaje się czystym szaleństwem. A jak efektownie za to brzmią japońskie wyrażenia przeniesione żywcem do polszczyzny korporacyjnej, lub tego dość zabawnego "języka korporacyjnego", którym posługujemy się na codzień. Oprócz więc "koli", "forekastów", "misów" (nic wspólnego z niedźwiadkami), "baketów" i "ekarów" mamy wyrażenia tak barwne jak kaizen i za przeproszeniem gemba (nie nie gombrowiczowska gęba a gemba taka japońska). Ale skąd dzisiaj takie przemyślenia. Ano właśnie stąd że przybywa do nas sam PREZES! Z wysokości swojego biura, niedostępnego pospolitemu asystentowi, zstępuje pomiędzy lud ubogi i zaszczyca nas łaskawie obecnością swoją. Będzie gemba łoking i łorkszop nie mówiąc o "rod szoł spicz" czyli ubaw po pachy.
   Polska mentalność jest jednak dziwna - z jednej strony duma narodowa i ułańska fantazja a z drugiej momentami kompletne, bezgraniczne "włazidupstwo" i kompleks niższości. 
    Jak niewiele zmieniło się od czasów kiedy towarzysz Edward przejeżdżał przez nasze miasto swoją śliczną czarną limuzyną, a już dzień wcześniej trawę malowali nasi ojcowie na zielono farbą olejną. Oj niewiele, naprawdę niewiele, tylko teraz Nawiedzający pachnie Diorem, nosi garnitur Armaniego i buty od Gucciego a na nadgarstku zamiast złotej Pabiedy niewielki i wysmakowany Patek Phillipe kosztujący jakieś 10 razy więcej niż mój samochód. C'est la vie. 
A zresztą, może i trochę zawiść przeze mnie przemawia.. zawsze chciałem taki zegarek :) 

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Tak dla relaksu...

A ja się już tak bardzo cieszyłem że nam most odremontowali ładnie i iluminowali a tu proszę...

http://www.lubelskiefakty.pl/lublin-na-wesolo/938-oprotestuja-remont-mostu

Psia dola

Właściwie można powiedzieć, że jakoś drugie święta się zrobiły w ubiegłym weekendzie. W sumie tak właśnie było, bo dla prawosławia właśnie teraz Boże Narodzenie było i mój kolega wyjechał sobie do teściów na drugie święta (tak czasami tu jest u nas) i wrócił nieco znowu przejedzony, ale za to wypoczęty. A ja pracowicie przez całe trzy dni (no dobra.. dwa) usuwałem ślady po choince i słodkie bożonarodzeniowe zbieracze kurzu stojące tu i ówdzie na półkach. Jakoś więcej miejsca się zrobiło od razu, kiedy choinka  -a raczej to co z niej zostało poleciała z balkonu na trawnik pod oknem.
Trawnik ... hmm... ok.. przyznaję, że uwielbiam czworonogi. Sam od dawna chcę mieć psa, najlepiej dużego i wrednego. Uwielbiam kotki, chociaż jako alergik najlepiej z daleka. W moim bloku prawie co drugie mieszkanie jest zamieszkane przez jakiegoś psa (nie mam tu na myśli akurat przedstawicieli żadnego zawodu) i ogólnie nie przeszkadza mi to wcale. Nawet śmieszne wydaje mi się kiedy jakaś dystyngowana paniusia jest wyprowadzana na spacer przez swojego, lub należącego do wnuczka pupilka i ciągnięta po wszystkich zakamarkach blokowiska na smyczy, przez wielkie bydle nad którym nie jest w stanie zapanować. To co prawda niebezpieczne dla kotów oraz dzieci, które akurat przyjdzie do głowy pieskowi obszczekać lub nawet delikatnie pogryźć ale co tam. Grunt że bydle się wybiega i w domu paniusia będzie miała spokój. Na równi z tymi scenkami, bawią mnie "drechy", czy też jak to może poprawniej politycznie zabrzmi "kibice sportowi", ze swoimi amstafami ( pitbulami ) na smyczach - no tylko wystarczy popatrzeć na tępe pyski - a psy wyglądają jeszcze gorzej. To chyba prawda, że po jakimś czasie zwierzę upodabnia się do właściciela, lub na odwrót  - właściciel do zwierzęcia - zależnie od tego, która strona dominuje intelektualnie.
Ale, do rzeczy! Nocą, żeby nikt nie widział (obsesja czy mania prześladowcza?) polazłem po kikut mojego chojaka, żeby go zebrać z trawnika i wyrzucić do zsypu jak należy i proszę proszę po przejściu 4 metrów (2 w jedną stronę) udało mi się wejść oboma butami w g...
Ja rozumiem potrzebę posiadania najlepszego przyjaciela (skoro żadnego wśród ludzi nie mamy lub mieć nie chcemy) psa, ale do cholery można chyba po nim sprzątać! Tymczasem cały trawnik usłany jest psimi odchodami, które nie śmierdzą bo zimno, ale też i rozkładają się wolniej niż w lecie a w dodatku bardziej są widoczne, kiedy nie ma trawy. A w tym roku śnieg litościwie nie skrywa tego zasranego trawnika przed oczami przechodniów, ani nie chroni butów przygodnych spacerowiczów przed uwalaniem po same sznurówki w ekskrementach. Oj, daleko nam do kultury zachodniej. No cóż.. za to jesteśmy przedmurzem chrześcijańskiej Europy. Poza tym jaki normalny człowiek łazi po trawniku! Okazałem wielki brak kultury osobistej i wychowania!
Z weselszych zdarzeń w piątek po raz pierwszy w naszym mieście szedł sobie pochód Trzech Króli, mimo deszczu zebrało się trochę ludzi i można powiedzieć, że poszło jakoś - pewnie pompa byłaby większa gdyby nie pogoda. Co mnie nawet cieszy. Oby się utrzymało  - bo i pouczające to i zabawne. Przyznam się jednak, że oglądałem widowisko tylko na kamerach internetowych. Dla mnie było zbyt mokro, no i moje pociechy się  zbuntowały, twierdząc, że wolą już w deszcz grać w Fifę na Playstation niż łazić z ojcem po Krakowskim. A więc -  wiwat ks. Ryszard Podpora i do bani z taką zimą!


czwartek, 5 stycznia 2012

Krolowie 3.4

Siedzę sobie i zastanawiam się, czy to czego się uczę ma jakiś sens. W sumie i tak nigdy programistą nie zostanę (słaba głowa z matmy, a i jak sądzą niektórzy z logiką u mnie marnie), ale sprawia mi to niesamowitą frajdę. Nie mówiąc o tym, że lenistwo wymaga ciężkiej pracy  - to co robiłem pół dnia obecnie zajmuje mi tylko sekundę  - kliknę sobie w przycisk i już, ale musiałem ze dwa dni się męczyć żeby to oprogramować. Ot i mechanizacja w rolnictwie. Z drugiej jednak strony, jesteśmy strasznie uzależnieni od naszych maszyn. Wczoraj padły serwery w centrali w Warszawie i nasi lamerscy administratorzy nie potrafili ich podnieść przez pół dnia a my wszyscy siedzieliśmy za biurkami nie mając nawet możliwości robienia niczego sensownego. A co będzie jeśli szlag trafi systemy ZUS, szpitali, urzędów, wojska itp. ? Mało kto zdaje sobie sprawę jak bardzo jesteśmy  bezradni bez elektroniki.
Właściwie to pamiętam jeszcze czasy kiedy wszystko było "analogowe" - telewizja, gazety, radio, stosunki międzyludzkie. Zabrzmię jak 80 latek ale wszystko było nieco prostsze i bardziej oczywiste w tamtych czasach. Obecnie mamy połączenie do tysięcy lub nawet milionów źródeł informacji, udostępniamy wiadomości o sobie w chmurze trylionów bajtów krążących pomiędzy komputerami na całym świecie, a koncerny internetowe skrzętnie zbierają informacje o nas i karmią nas tym co same uznają za nam potrzebne nawet bez naszej wiedzy. Paradoksalnie ułatwienie nam komunikacji wcale nie wpłynęło na jej jakość czy intensywność. Coraz bardziej jesteśmy wirtualni,  a coraz rzadziej realnie udaje nam się porozmawiać z kimkolwiek. Żeby poderwać dziewczynę, kiedyś trzeba było przynajmniej wyjść z domu - teraz logujesz się na czat i dostajesz po chwili rozmowy fotki a po godzinie możesz się umówić lub jakże wygodnie "zniknąć" w sieci. Zdaje się, że nieuchronnie zmierzamy do realizacji wizji autorów scenariusza "Surogatów" - w sumie niezbyt mądrej opowieści sci-fi, która pod otoczką sensacji i fantastyki, przemyca ponure ostrzeżenie, że w wirtualnym świecie, każdy może być każdym i powoli zatracać swoje człowieczeństwo i osobowość.
Oglądam to na przykładzie moich dzieciaków - spędzanie sylwestra z koleżankami mając wolną chatę polega na włączeniu facebooka i skype, żeby pogadać z tymi którzy siedzą w domu lub na sąsiedniej prywatce.
No ale co się dziwić, kiedy sam jestem uzależniony od mojego telefonu, który sprawdza moją pocztę, podaje mi wiadomości ze wszystkich portali, zapewnia mi dostęp do muzyki, filmów, książek (co za cudowna sprawa mieć przy sobie całą bibliotekę), informuje co robią moi znajomi a nawet sam wysyła zdjęcia jakie nim robię do sieci żeby wszyscy zobaczyli gdzie jestem i co robię. Permanentna inwigilacja! Ale tak wygodna. 

wtorek, 3 stycznia 2012

2012 - koniec świata!!

No to, na przekór futurologom i innym masochistom związanym z nurtem wieszczenia wszem i wobec co roku końca świata, mamy rok 2012. I jakoś przeżyliśmy. Z trudem co prawda  - biorąc pod uwagę ilość wypitego alkoholu i zjedzonych czy też może raczej pożartych potraw. Dowiedziałem się, że sylwestrowym rekordzistą w szpitalu Bożego Jana w Lublinie był gość z zawartością 6 promili we krwi, ale to jeszcze nic! Sam sądziłem, że upodliłem się okropnie, wypijając na dwóch połówkę whiskacza a do tego 0,7 litra nalewki pigwowej (swoją drogą boski to trunek!) a tu znajomy lekarz opowiadał, że przywieźli z balu na izbę przyjęć gościa (należącego zresztą do śmietanki towarzyskiej i establishmentu naszego ukochanego Bździszewa), który nie dość że był nawalony do nieprzytomności, to jeszcze jako wonny dodatek do swojej  nieskromnej i poważanej ogólnie osoby, w portkach od smokingu miał pospolitego "kleksa". Tak to widać że pomimo że nasza władza panuje miłościwie w naszym kraju, to nie do końca panuje nad własnymi zwieraczami. Ot paradoksik.
A z weselszych spraw. Fajnie wrócić do roboty po przerwie, wysłuchać opowieści kolegów i zobaczyć znajome, chociaż nieco bledsze lub zielone (zależy od ilości przyjętego wcześniej pokarmu i alkoholi) mordki.
A więc wszystkim to czytającym i niekoniecznie - Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku!