wtorek, 28 lutego 2012

Hieny i sępy - *parental advisory - explicit lyrics*


Wyłączyłem wiadomości. Nie chce mi się słuchać o jakimś tam milionie jaki nasza minister Mucha musi wypłacić jakimś tam managerom. Jej poprzednik podpisał z nimi umowę. Taki kontrakt. W którym jest napisane (podobno) że czy się stoi czy się leży i wszystko jedno jak ten milion im się należy. Fajnie. Chcę robić interesy z rządem. Mają gównianych prawników a sami mają IQ na poziomie marchewki.
Oczywiście "opozycjoniści" zakrzykną: a na leki to nie ma! A nie ma. Ale i tak wszyscy mają to w d. Wykupiłem właśnie lekarstwa za 88 PLN, co boli finansowo, a nie jestem przecież emerytem i zarabiam trochę więcej niż przeciętna emerytura. Ale jak nie wykupię to podobno umrę. Jak twierdzi mój lekarz i nie tylko. Tym bardziej emeryt  - nie kupi wędliny (co może i dobrze zważając na to że jakieś wały sprzedawały zakładom mięsnym sól chemicznie zanieczyszczoną i rakotwórczą) ale leki sobie wykupi - też chce żyć. Wszystko jedno za ile.
Z drugiej strony wiem (mniej więcej, bo to oczywiście tajne i łamane przez poufne) ile zarabiają prezesi banków komercyjnych i coś mi się widzi, że ten milion to jakieś drobne na podpaski.
Najbardziej śmiać mi się chce jak ktoś mi mówi : "Stary  - pracujesz w banku, to musisz mieć kasy jak lodu". Dobre. Ale znudziło mi się wyjaśniać, ze zarobki w bankach zaczynają się gdzieś na poziomie B -1 (wtajemniczeni wiedzą o co biega) a ja jestem jakieś B - 3 czy nawet 4. I tyle.
A wszędzie gdzie nie spojrzeć wszyscy chcą nas wydymać. Na wszystkim. Idąc od góry - państwo patrzy tylko jak nas obłożyć nowymi podatkami lub powiększyć stare, banki robią nas w bambuko licząc na to, że nie znamy się na przepisach, lekarze (nie wszyscy i tych uczciwych przepraszam) oglądają się na "dowody wdzięczności" lub z czym spotkałem się osobiście, więc niech nikt mi nie wpiera że tak nie jest bo z dyńki oberwie, domagają się wprost kasy bo inaczej nawet palcem nie kiwną. Pracodawcy rypią nas na delegacjach, nadgodzinach i premiach ile wlezie. Instytucje, firmy, sklepy wciskają nam buble niewarte złamanego grosza, licząc na to, że nie jesteśmy ekspertami we wszystkim. Bo nikt nie zna się na wszystkim więc jest 50% szansy że da się go nabrać.  Nawet takie małe hieny jak akwizytorzy i "prelegenci" oszwabiają staruszków, byle tylko wycisnąć z nich kasę i samemu opływać w dostatki.
Widziałem już setki takich wypadków. A czemu dziś tak mnie to wkur...?? Ano dlatego, że mam moralność Kalego. Jak mnie ktoś ukraść krowę, to strasznie mnie to stresuje. A dowiedziałem się w ciągu dwóch dni, że nabrano mnie w sklepie do którego miałem jakie takie zaufanie, oraz że jakiś (... cenzura...) nabrał mojego starego ojca na kilka tysięcy. No dość tego! Więc teraz zbieram myśli i całą swoją wiedzę dotyczącą kredytów, umów i prawa cywilnego, żeby się na kimś wyżyć. Czy mi się uda? Nie wiem, wiem że 15 lat w windykacji czegoś mnie nauczyło w końcu nauczyło. Czas z wiedzy skorzystać. Szykuję się więc do wojny z bankiem komercyjnym i jakąś gównianą firmą i mam zamiar iść na ostre.. zacznę rano śpiewać Bogurodzicę jak rycerstwo przed Grunwaldem.
W dodatku nic w tym tygodniu nie chce iść tak jak powinno. Może powinno się takie dni przesypiać?

A tu (bez podtekstów proszę) jedna z moich ulubionych piosenek, takiej fajnej kapeli z Rosji. Czemu akurat  ta? Bo inne teksty mają jeszcze fajniejsze.




poniedziałek, 27 lutego 2012

No es una novela



To był wredny poniedzialek, steresujący na tyle żeby nie chciało się go powtarzać. A mi po głowie chodzi bachata, Kuba i ogólnie najlepiej cygaro i mojito. Buenas noches! 

niedziela, 26 lutego 2012

Kazimierz Dolny - sentymentalnie

Właśnie przeczytałem artykuł o najnowszych odkryciach archeologicznych w trakcie remontu kościoła farnego w Kazimierzu Dolnym. Jak zwykle w takich wypadkach natrafia się na rzeczy o których zapomniano w ciągu wieków i przebudowywania miasteczka i kościoła. Nieodkryte do tej pory krypty, miejsca pochówku i przedmioty, które przeleżały tam setki lat.
http://kazimierzdolny.naszemiasto.pl/artykul/galeria/1290179,zobacz-co-odkryli-archeolodzy-w-kosciele-farnym-w,id,t.html
Wszystko to bardzo rozbudza wyobraźnię i sprawia, że moja pasja historyka wyłazi ze mnie ku przerażeniu zmuszonych słuchać moich wywodów na temat lub niekoniecznie na temat.
Ale Kazimierz to dla mnie znacznie więcej. To część mnie samego  - mojego dzieciństwa i mojej teraźniejszości. Miałem to szczęście, że moi dziadkowie mieszkali jakieś kilkanaście kilometrów od Kazimierza i ojciec zabierał smarkacza motocyklem nad Wisłę i pobłażliwie pozwalał mi na wałęsanie się po miasteczku, z policzkami wypchanymi najczęściej kogutem z ciasta (którego można było kupić na rynku w chyba jedynym wtedy sklepie) i wyobraźnią, jak to u dzieci  - większą niż rozsądek.
To wtedy zakochałem się w tym miejscu. W wąskich uliczkach przy rynku, prowadzących w nieznane i zapraszających do spacerów, kamienicach (wtedy jeszcze nie tak iluminowanych i ślicznie odnowionych) których frontony były świadkami tylu zdarzeń. To jedno z tych nielicznych miejsc gdzie przeszłość jest cudownie teraźniejsza i bliska. Chodząc po brukowanych uliczkach mam wrażenie, że kamienie pamiętają ludzi, którzy przechodzili tędy przez wieki, zostawiając w nich część siebie i opowiadają na swój milczący sposób historie o których nikt inny nie pamięta.

Kiedy siedzi się na murku przy ulicy prowadzącej do kościoła i patrzy na rynek w ciepłą letnią noc, można zobaczyć cienie jarmarków, które odbywały się tutaj od setek lat. Wszystkie te zjawy -  kupców i kupujących, kuglarzy i wydrwigroszów, rzemieślników i chłopów, bogaczy i żebraków - były kiedyś ludźmi zabieganymi za swoimi sprawami, kochającymi i nienawidzącymi, żyjącymi dobrze lub źle - a potem wszyscy oni przepadli gdzieś w wielkim wirze czasu. Można pewnie zaleźć tu również cienie tych, których groby odkryto kilka dni temu. Kto wie? To jest historia, której w szkole nikt nie uczy, historia o  której można jedynie przeczytać ogólnie w wyspecjalizowanych pracach, napisanych językiem, którego nikt poza kilkoma zwariowanymi historykami nie rozumie. A tu można ją dotknąć palcami, poczuć wszystkimi zmysłami i stać sie jej częścią.
Nie dziwię się wszystkim tym, którzy wydają krocie na domy w okolicy tego miasteczka. Sam jeśli tylko mam okazję wracam tu po to, żeby oderwać się od rzeczywistości, odpocząć chociaż chwilę i odbyć swoistą podróż w czasie. A czas zwalnia, zatrzymuje się posłuszny magii tego miejsca, wracając do chwil, które pamiętam tak dobrze i wspomnień, które na nowo zaczynają żyć we mnie i tworzyć nowe. I każda chwila tu spędzona sprawia, że moje myśli stają się częścią opowieści tego miasta. Nawet jeśli niewielką i tylko mi samemu znaną. 

piątek, 24 lutego 2012

Autostrata

Jakieś 35 lat temu, mój świętej pamięci sąsiad, zrobił dla moich rodziców pawlacz w przedpokoju. Wyobraźcie sobie, że to koromysło (obecnie pomalowane na bliżej nie określony zielonkawy kolor) nadal istnieje i jedyne co jest z nim nie tak (oprócz kolorku) to to, że drzwiczki lekko się spaczyły, bo wykonane były z jedynych dostępnych ówcześnie materiałów niekoniecznie pierwszej jakości. i niekoniecznie legalnego pochodzenia (mogę mówić, bo i tak się przedawniło). Zresztą za czasów owych, każdy kombinował jak umiał. Wspaniałe przykłady wielkopłytowego budownictwa przy budowie którego, jeśli kierownik nie postawił sobie domku na boku, uznawany był za łajzę i nieudacznika, instalacje elektryczne kładzione tak aby więcej materiału zostało  - parszywej jakości ale za to dało się nim obskoczyć jeszcze dwa trzy domki i kasa była na lewo całkiem znośna. I to nam zostało do dziś. Przykładem nasza S-17 z budowy której znikają tajemniczo całe tony kruszcu i innych potrzebnych materiałów. Nauczono nas fuszerki i kombinatorstwa i przez tyle lat nasiąkliśmy tym do szpiku kości. A skutki?
Wczoraj ze zgrozą i biciem w bębny ogłoszono, że na skutek mrozów popękały nam się nowe autostrady budowane z takim mozołem i trudem od tylu już lat. No i kompletny kotlet! Oto mieliśmy się zbliżyć do Zachodu, Południa, Północy i Wschodu w wyszło jak zwykle. Bo źle ułożono warstwy, czy tam użyto kiepskich i nie nadających się na nasze warunki atmosferyczne materiałów. I teraz wykonawcy zwalają na Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad, ta winą obarcza wykonawców, a wszyscy zgodnie mówią że wystarczy poprawić te pęknięcia i będzie wszystko dobrze. No niby tak. Ale ponieważ tą samą technologię i materiały zastosowano wszędzie wydaje mi się, że zgodnie z logiką i prawami Murphy'ego, będzie pękało też w innych miejscach.  Należałoby więc zerwać wszystko i ułożyć ponownie poprawnie.
Można było również pomyśleć przed wykonaniem, że materiały i technologie dobre w Afryce czy w południowych Chinach nie będą spełniały swoich zadań w naszym klimacie. No wiecie - u nas czasem bywa zimno. Chociaż inżynierowie liczyli pewnie na globalne ocieplenie o którym tak głośno. A tu niespodzianka.Cholerna zima.
A kto za to zapłaci? Nie wykonawcy. Na pewno nie Dyrekcja. Nie minister ani nawet nie premier. Zapłacą za to podatnicy. Znaczy się my. Prawda że fajnie? Wspaniały kraj
Jak zwykle nie da się ustalić winnego tego bubla, wszyscy będą zadowoleni, szczególnie ci którzy zarobili miliony na całym tym burdelu. Urzędnicy wzięli premie na sukcesy, minister dostał nagrodę z budżetu za wysiłek jego ludzi, były wstęgi i oklaski. A za rok przy podobnej okazji zobaczymy te same uśmiechnięte i zadowolone pyski, tyle że nieco grubsze. Kiedyś powiadał mi dziadek, że jak przed wojną burdel źle prosperował, to nie przestawiano mebli, tylko wymieniano panienki.
Czego zadowolonemu z sukcesów swojej ekipy premierowi nadal nie widzącemu potrzeby żadnych zmian, za wyjątkiem wydłużenia wieku pracy dla podatników, serdeczne życzę.
Najwyższy czas.. oj najwyższy.. inaczej znowu internauci będą musieli się skrzyknąć i tym razem przeprowadzić gruntowną rewolucję, łącznie z atakiem na pałac przy Ujazdowskich. Pancernik nadal jeszcze stoi przy Newskim nabrzeżu i czeka...


czwartek, 23 lutego 2012

Stary człowiek i może.

Czytając newsy ze świata wielkiej finansjery można nabawić się kompleksów i to poważnych. Nie żeby chodziło o wiedzę ekonomiczną czy nowatorstwo umysłów finansowych tuzów. Rzecz dotyczy (o zgrozo!) naszego ego jako mężczyzn i libido, które z wiekiem zaczyna stanowić u facetów z reguły pewien problem. Jak pokazuje rzeczywistość tak być nie musi! Niektóre fakty niezbicie dowodzą, że im jesteśmy starsi tym powinniśmy być bardziej jurni, chutliwi i seksualnie sprawniejsi.
Kiedyś funkcjonował taki dowcip kolejowy z którego niezbicie wynikało, że najlepsi w łóżku są Żydzi i Indianie. Tych ostatnich pominąwszy, śledzę od kilku dni informacje o byłym szefie MFW Dominiku Strauss-Kahnie. Toż to żywy przykład tezę tą potwierdzający i dowód na to, że stary człowiek, jak to ujął zgrabnie Ernest Hemingway, nadal może. Facet ma 62 lata i powinien chyba nieco zwolnić tempo -  a tu masz - ledwie wywinął się z afery z oskarżeniem o gwałt na pokojówce w hotelu a znowuż go ścigają za udział w orgiach, popieranie stręczycielstwa i takie tam inne lubieżności.
Podobnież jako dodatek do kawy ów szczęściarz Dominik dostawał co rano "czekoladkę" a czasem zdarzała się "wanilia", które to w dodatku słodycze nad wyraz hojnie przesyłali mu z Francji koledzy finansiści. A teraz tłumaczy się, że nie miał biedaczek pojęcia że jego bujne życie seksualne to interes opłacony i nie dobrowolny, zwykła, choć przyznajcie panowie że miła i kusząca, łapówka! Cały czas sądził, że to bujne życie erotyczne to norma dla obywatela państwa słynącego z temperamentu pań i z pochodzenia Żyda, co z kolei jest pokusą nie do odparcia dla płci przeciwnej w związku z legendami o wytrzymałości i niezwykłym temperamencie samców owej nacji. Przecież te młodziutkie i atrakcyjne dziewczyny po prostu znajdowały w nim spełnienie swoich erotycznych marzeń i robiły to z miłości i zachwytu osobowością i fizyczną aparycją Dominika. Taki już ma w sobie zwierzęcy magnetyzm. Od małego.
No i jak tu nie zazdrościć. Nie to, że potencji i powodzenia u płci przeciwnej. Bez codziennych kąpieli w roztworze 90% viagry i tak nie dałby rady. Pozazdrościć za to niezmąconego spokoju sumienia i bezkrytycznej wiary w swoją wyjątkowość i bezkarność. Cysorz to ma klawe życie - n'est-ce pas?



środa, 22 lutego 2012

Zakupy samca

Poczułem się dyskryminowany. Naprawdę. I to nie ze względu na moje semickie rysy ( nie moja wina - już dziadek musiał udowadniać w czasie wojny, że nie jest starozakonny), czy Boże broń orientację seksualną.  Nawet nie chodziło o moje poglądy polityczne. Jestem dyskryminowany jako podtatusiały grubasek. Serio.
W życiu każdego faceta przychodzi taki czas w którym należy zakupić sobie nową sztukę ubrania (mniejsza o to czy to koszula, marynarka, bluza czy spodnie) No i idzie taki delikwent na zakupy jak na ścięcie. Czemu? 
Faceci z reguły stają bezradni wobec wyboru garderoby, nie mając pojęcia o tym co z czym dobrze dopasowuje się do naszego wyglądu i jakie kolory są obecnie modne. Może i nie wszyscy (vide mr Jacyków). Ja jednak mam z tym pewien problem. Dlatego kupuję tylko rzeczy czarne, szare, białe lub brązowe, rzadko i z pewną nieśmiałością sięgając po fiolety. 
Mniejsza jednak o to - wystarczająco stresujące w takiej samotnej wyprawie po sklepach jest to że wszystkie, słownie wszystkie, panie obsługujące działy męskie w galeriach handlowych witają nas z peszącym (nas) uśmiechem i sakramentalnym "w czym mogę pomóc?". Podczas gdy my osobiście wolelibyśmy zamiast pomocy takiej ślicznotki centymetr krawiecki, bo do cholery nie pamiętamy ile przytyliśmy od ostatniego zakupu spodni (jakieś 3 lata  i 12 kilo temu). No i taka uśmiechnięta laseczka podchodzi i taksuje nas swoimi oczkami stwierdzając, że najlepszy byłby XXXL  - pomimo, że wciągnąłeś bracie brzuch i wstrzymujesz oddech od 5 minut! Szlag! 
Nie to jednak jest najgorsze. Po wybrnięciu jakoś z durnej sytuacji burknięciem "dziękuję, poradzę sobie", bierzemy naręcze ciuchów mniej więcej pożądanego koloru i kierujemy się do przymierzalni pod protekcjonalnym wzrokiem obsługi. Zamykamy z ulgą za sobą drzwi / zasuwamy kotarę i zaczynamy się przebierać. Pomieszczenie jest ciasne i niewygodne, więc z gracją właściwą młodemu hipopotamowi, udaje się trzy czy cztery razy walnąć łokciem w ścianę, lustro lub wieszak, przydeptać własne spodnie aby w końcu naciągnąć z niemałym trudem na siebie nowe spodnie. CHOLERA JASNA! Jeszcze trzy lata temu ten rozmiar był nieco za luźny! No i powtarzamy procedurę w odwrotnej kolejności, wyłażąc z przebieralni z tym samym naręczem i drepcząc skruszeni do wieszaka lub półki, żeby odwiesić towar (o ile obsługa nie przechwyci go w locie) i wziąć drugą partię o numer albo dwa większą. I znowu przymierzalnia. Czyli, że użyję terminu muzycznego - da capo! Jak to jest, że Kobiety to lubią i oddają się zakupom z taką pasją? 
A gdzie tu dyskryminacja? Ano w kroju modnych ubrań. Spodnie? Jak już się wbijesz w takie spodnie to okazuje się, że są to biodrówki, ślicznie opinające nasze zgrabne tyłeczki tyle, że nad pasem akurat wisi nam co nieco za duży wanciołek a z tyłu widać bieliznę lub co gorsza miejsce w którym plecy tracą swoją szlachetną nazwę, co wygląda przekomicznie lub też tragicznie jak kto woli. Jeszcze fajniej jest z tak modnymi wąskimi nogawkami. Udało mi się dojść do połowy uda mimo, że nie mam słoniowych nóg. Potem stwierdziłem, że to masochizm. Koszule? Te ładne są z reguły SLIM FIT - czyli przeznaczone dla facetów nie mających wcale tkanki tłuszczowej a w dodatku nie posiadających również klatki piersiowej ani ramion. Reszta plasująca się w rozsądnych cenach to maoistowskie koszmarki. Marynarki? Udało mi się znaleźć mój rozmiar. Świetnie! Dopinam się na brzuchu - sukces (schudłem?), za to okazuje w ramionach jest za ciasna. Lepiej się nie pochylać. Porażka!
Po wczorajszych dwugodzinnych ledwie zakupach wyszedłem z galerii handlowej z nienaruszonym zasobem finansowym, bez nowych ubrań, za to w głębokim przeświadczeniu że jestem co najmniej dziwnie zbudowanym mutantem na którego nie pasują żadne ciuchy. Chyba ich pozwę!

wtorek, 21 lutego 2012

USprawnienia skarbowe

W dniu wczorajszym dostałem z Urzędu Skarbowego dwa listy polecone, za zwrotnym potwierdzeniem odbioru w których znalazłem dwie informacje podpisane przez tą samą osobę o wielkości jednej kartki A5 każda. I zadumałem się przez chwilę nad tym czy to nie jest marnotrawstwo moich bądź co bądź pieniędzy.
A dziś przyszło oświecenie - US ma kasy tyle, że nie musi się przejmować oszczędnością jakichś idiotycznych 2,50 zł - przeczytałem dzisiaj, że normalna rodzina mająca 7 tysięcy dochodu miesięcznie oddaje naszemu państwu ponad 2 500 zł miesięcznie. No bo tak, podatek dochodowy to około 500 zł,  mniej więcej 1000 to składki na ZUS i odkładanie na szczęśliwą emeryturę (ironia jest bardzo na miejscu!), na NFZ oddajemy też około 550 PLN-ów, do tego VAT w usługach i towarach jakie kupujemy (chleb, warzywka,  kiełbaska sucha moja ulubiona lub paróweczki z Ryjka pobliskiego, gazetka, prąd, woda, gaz, śmieci) i wychodzi. Oczywiście pan redaktor piszący ten tekst nie doliczył tu akcyzy na benzynę czy olej napędowy, ani napojów wyskokowych, bez których rzeczywistość jest nie do zniesienia. Okazuje się, że wszechobecny fiskus pobiera od nas więcej niż się wydaje. Czy więc jecie czy pijecie, nie na chwałę Pańską to czynicie, ale na chwałę Fiskusa! Paranoja.
No ale przecież nie ma co narzekać - państwo w zamian za to daje nam:
1. Niewydolną służbę zdrowia ograniczającą ciągle koszyk świadczeń i strajkującą oraz upadające szpitale do których jeśli mamy ochotę się hospitalizować trzeba zabrać ze sobą ręczniki, pościel i (uwaga! to jest najśmieszniejsze!) - lekarstwa!!
2. Brak dotacji do większości leków, nawet tych dla przewlekle chorych.
3. Strajkujących policjantów, których nie stać na paliwo do radiowozów i szkolenia w posługiwaniu się bronią, bo naboje kosztują,
4. Edukację naszych pociech, do której musimy dopłacać w daninach mniej lub bardziej dobrowolnych sięgających wysokości czesnego w szkołach prywatnych (a podobno jest bezpłatna)
5. Wiecznie spóźniające się pociągi i bilety tak drogie że nie opłaca się nimi jeździć
6. Brak autostrad i niebezpieczne dla życia drogi publiczne. (No ale tu bez przesady! Wolniej trzeba jeździć, więcej paliwa zużywać a przez to więcej podatków płacić! )
7. iPady dla sejmu i senatu, bez których (p)osłowie nie poradzą sobie na sali sejmowej (no na czymś trzeba grać w tetris, czy może biorąc pod uwagę poziom umysłowy raczej kółko i krzyżyk)
8. Rosnący dług publiczny.
9. Uśmiechnięte miny posłów i ministrów portretowane na rautach okolicznościowych.

A zwierzęta w ogrodzie patrzyły to na świnię, to na człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt już nie mógł rozpoznać, kto jest kim.


Po podliczeniu zysków i strat postanowiłem wesprzeć nasze państwo dodatkowymi datkami w postaci akcyzy jaką zapłacę za napoje alkoholowe, które spożywać będę w dniu dzisiejszym w godzinach nocnych aby zapomnieć o tym wszystkim i kilku innych rzeczach. 





Biedrońeczka

Przedwczoraj pomimo ogarniającej mnie senności włączyłem wieczorem "Młodzież kontra" na regionalnej TVP.  Nie wiem czy dobrze, że to zrobiłem. W sumie jeszcze kilka minut i dostałbym albo kolki ze śmiechu albo zawału ze strachu. Gościem był mój "ulubiony" poseł Robert Biedroń z Ruchu Palikota. Wsłuchując się w wypowiedzi onegoż posła miałem ponownie wrażenie, że żyję jednak w ciekawych czasach.
W sobotę bodajże popisał się poparciem dla Ojca Dyrektora, które ten prawdopodobnie przyjął z wdzęcznością, biorąc pod uwagę, że uczestnictwo gejów w marszu poparcia dla Radia M. z pewnością daje nową jakość spojrzenia na słuchaczy i samo dzieło fundacji Lux Veritatis. A w niedzielę widzę jak stara się zaimponować telewidzom elokwencją na temat kodeksu postępowania karnego, prawa spadkowego i historii. Z miernym skutkiem.
To, że KPK wymaga zmian nie ulega wątpliwości. Jest to instytucja dość stara i przyznaję, że mimo nowelizacji, momentami nieefektywna i niepotrzebnie wydłużająca postępowanie. Zmiany proponowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości idą w kierunku uproszczeń i zwiększenia kontradyktoryjności samego procesu, gdzie strony nie będą już mogły być bierne i to na nich a nie na sądzie spocznie inicjatywa dowodowa. Trochę niepokojące jest dla mnie co prawda wprowadzenie zasady braku konieczności obecności oskarżonego ale powiedzmy szczerze że nie jestem specjalistą i zostałem wychowany na złych postkomunistycznych nawykach. Niechże więc decydują o tym doktrynerzy i praktycy, miast społeczeństwo w referendum. Zresztą mniejsza o to.
Faktem jest, że Ruch Palikota podobno ma swój własny projekt zmian w KPK, który miał złożyć w sejmie już około początku stycznia, i poseł B. starał się uzasadnić, że jest on wybitnym osiągnięciem  specjalistów mówiąc że "posłowie RP chcą, żeby ścieżka obywatela do sądu, policji i prokuratury była skrócona" oraz sprawić żeby więcej z rzeczy załatwianych w postępowaniu dowodowym( i tu wymienia ekspertyzy, powoływanie biegłych itp.), było załatwiane w sądzie. Przyznaję, że komórka na którą akurat się gapiłem odbierając maila od mojego kolegi Michała, wypadła mi z łapek. A kolejne stwierdzenia "wybitnego" specjalisty z dziedzin wszystkich, były jeszcze zabawniejsze i robiło się "zdziwniej" i "zdziwniej" za każdym zdaniem.
No i w końcu zrozumiałem  - absolwent politologii i doktorant akademii z Pułtuska, jest po prostu jeszcze jednym produktem systemu studiów genderowych i z pewnością jego wykształcenie obejmowało homoseksualne tendencje w armii Spartańskiej i aspekty dyskryminacji płciowej w sejmie II i III RP. Z pewnością nie zajmował się jednak zgłębianiem tak nieważnych kwestii jak konstytucja i ustrój Rzeczypospolitej Polskiej, nie wspominając o historii tegoż kraju (z pominięciem wyzysku lesbijek w XIX wieku i dyskryminacji homoseksualistów w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej). Eeech.. no ale co tu narzekać. Mamy takich przedstawicieli jakich sobie wybraliśmy. 

piątek, 17 lutego 2012

Romeo & Juliet - Dire Straits

A to jeden z moich ulubionych kawałków. Kocham Dire Straits.. i kto by pomyślał, że ta piosenka ma 32 lata. Wydana na singlu dokładnie w 1980 roku :) - Knopfler się nie starzeje. Ani troszeczkę.




Islands....

Dziś jest wyjątkowy dzień. I dlatego przypomniałem sobie ten kawałek Oldfielda.
Pierwszy raz go usłyszałem słuchając jakiejś audycji w radiu jakieś 25 lat temu :) i następnego dnia pobiegłem do takiego sklepiku w bramie na obecnie Bernardyńskiej, gdzie przegrywano płyty winylowe na kasety i wydałem kieszonkowe, żeby tylko dostać kopię całej płyty. Takie piractwo lat osiemdziesiątych. Więc niech będzie. Miłego słuchania. :)



Rzeczywistość medialna

Niedawno wywołałem całkiem niezłą kłótnię rodzinną na temat jakiegoś reportażu w TV. W tymże widziałem płaczącą babcię zakutaną w chusty, wycięte jako żywo z filmu Chłopi i panią redaktor (fajna laska!) mówiącą o wielkiej krzywdzie jaka spotkała biedną kobietę, albowiem syn pozostawił ją na zimę w jej domu. No i wyrwało mi się: "A ktoś się zapytał czy ona tak naprawdę chciała iść do tego syna? Czy też wyrzuciła go za drzwi i jeszcze kłonicą zdzieliła przez łeb, bo chciał ją wziąć do siebie i otruć na pewno, a już na sto procent zabrać jej rentę?" Przez co stałem się obiektem wrogich spojrzeń na początek, a potem nawet zarzutów jaki to jestem bezduszny i cyniczny i ogólnie kawał ze mnie zimnego drania. Może i tak.
Ale przypomniało mi to, że kiedyś oglądałem materiał filmowy w którym pokazywano matkę z synem, których eksmitowano z domu na bruk i musieli mieszkać w trabancie (czy innej zemście Honeckera), bez wody, kanalizacji i internetu. Mniejsza o powód eksmisji, którym było bodajże zagrożenie epidemiologiczne stwarzane przez lokatorów. Dziennikarze robili wszystko, żeby przedstawić sąsiadów, urzędników pomocy społecznej i Urzędu Miasta, jako bezduszne potwory, demony, a co najmniej tych którzy stoją po ciemnej stronie mocy. Przyznaję, że taka eksmisja nie jest to sytuacja godna pozazdroszczenia. Płacząca pokrzywdzona była wzruszająca, jednak jej syn, w sumie kawał bysia i widać, że nieźle odżywiony, jakoś mi nie pasował do obrazka. A tu urzędnicy pod naciskiem ślicznej pani redaktor i pod okiem kamer obiecują, że już natychmiast i od razu przydzielą lokal komunalny, z sąsiednich bloków ludzie przynoszą odzież, żywność, zapraszają bezdomnych na herbatę i ciastka, oferują ciepłą kąpiel a nawet klucze do domku na działce. Kilka dni potem gdzieś w internecie wyczytałem nieco więcej. Otóż Ci państwo uczynili ze swej niedoli proceder nader dochodowy, pozyskując od urzędników lokale komunalne w kilku już miejscowościach i wynajmując je na lewo innym za całkiem miłą sumkę. Sami mieli, jak się okazało kiedy prokuratura się temu przyjrzała, domek nieopodal Białegostoku - całkiem ładny i przytulny. Zabawne? Nie do końca.
Podobne wydarzenia napotykam w każdym medium. Artykuły i filmy "dokumentalne", reportaże i interwencje, pokazujące tragedię ludzi poszkodowanych przez wymiar sprawiedliwości, administrację, banki, instytucje, sąsiadów, zawsze są nastawione na granie na emocjach widza, mają budzić współczucie lub przerażenie, pozwalać widzowi utożsamiać się z ofiarami, nie dając żadnej szansy wypowiadania się tej drugiej "złej" stronie. Przekaz jest jasny! To nasz bohater jest dobry, a świat sprzysiągł się przeciw niemu! Tak więc widzu, współczuj, wysyłaj SMS-y, przesyłaj pieniądze a przede wszystkim OGLĄDAJ nas!
A przecież nie o to chodzi w dziennikarstwie. Zawsze myślałem, że istotą dobrego reportażu, dobrego dziennikarstwa,  jest pokazanie bezstronnej relacji, poruszenie widza i zmuszenie go do myślenia, zastanowienia się i wyciągania wniosków. A nie oglądalność i kasa z reklam.  Wystarczy spojrzeć na tragedię małej Magdy, na której media zarobiły już miliardy.
Tak to właśnie nasza "czwarta władza", zamiast dostarczać nam informacji i rzetelnego przekazu, karmi nasze mózgi miękką i lekkostrawną papką, która pozwala nam wygodnie nie myśleć i po jakimś czasie odbiera zdolność samodzielnego rozumowania  wprowadzając emocjonalny, subiektywny i jedyny właściwy osąd każdej sytuacji. W ten sposób rzeczywiście powoli dajemy się manipulować autorom reportaży, którzy licząc na naszą ignorancję co do faktów, podają nam gotowe osądy, pod którymi  mamy się tylko podpisać. Przykre. I przerażające.



Nie taki zły ten rząd, skoro ma e-sąd?


Nie lubię chyba naszego rządu. Autostrady na Euro 2012 mamy w lesie (dosłownie!), stadiony jak widać takie, że Mucha nie siada, co podkreślił kilka dni temu poseł frakcji Palikota wręczając koszulkę ze stosownym napisem pani minister. Podpisujemy umowy międzynarodowe, które nie do końca są rozumiane przez podpisujących (czytaj rząd i rządowych ekspertów). Władza jawnie olewa swoje społeczeństwo przyzwyczajona, że ono i tak przyklaśnie nawet najdziwniejszym i najbardziej niezrozumiałym inicjatywom i ze zdziwieniem patrzy na sprzeciw i akcje protestacyjne. Tymczasem społeczeństwo się informatyzuje i organizuje mając dość bycia jedynie potulną masą rządzonych. Mówi się nawet o tym (vide Gazeta Wyborcza bodaj przedwczorajsza), że Polska będzie w kolejnych latach przechodziła prawdziwy boom na referenda i konsultacje społeczne, czyli powrót do samych źródeł demokracji - demokracji bezpośredniej.  
Ogólnie zaczyna być zabawnie, a może nawet i  strasznie. Zresztą straszenie nas kryzysem w całej Unii oraz „branie na klatę” reform koniecznych i niezbędnych przez rząd i premiera, staje się nudne – szczególnie że w większości owe „klaty” nie są warte wzmianki tudzież oglądania.  Wygląda na to, że niewiele można o ekipie PO powiedzieć dobrego po jednej kadencji i na początku drugiej. Jednak w tym całym szumie znalazłem jakieś małe światełko, które świadczy, że jednak coś tam robili, a nawet może i robią - Esąd, czy też E-sąd czy jak tam kto woli. 
Kiedy w styczniu 2010 ogłoszono wszem i wobec, rozpoczęcie działalności e-sądu w Lublinie, wśród komentarzy prawników i to zarówno praktyków jak i teoretyków, znalazło się wielu sceptyków i malkontentów, mówiących o tym, że to rozwiązanie zbyt futurystyczne i nawet jeśli się uda wystartować to nie będzie to na tyle popularne, żeby zauważyć znaczącą poprawę w systemie sądownictwa polskiego.  Nikt jednak nie dziwił się takim opiniom biorąc pod uwagę pewnego rodzaju mentalne „skostnienie” wymiaru sprawiedliwości i niechęć do wszelkich „podejrzanych” nowinek technicznych. 
Tymczasem mamy już luty roku 2012 a e-sąd ma się całkiem dobrze i stanowi, jak stwierdził, nie bez pewnej racji, minister Gowin „spektakularny sukces polskiego sądownictwa”. E-Sąd rozpatrując w Elektornicznym Postępowaniu Upominawczym (EPU) sprawy najprostsze pozwolił zdjąć z barków sądów w całej Polsce ponad 2,5 miliona spraw, ilość spraw wpływająca miesięcznie do E-Sądu to około 200  - 250 tysięcy. Biorąc pod uwagę, że w sprawach cywilnych czy rodzinnych, z powodu natłoku spraw, czeka się na rozprawę nawet i pół roku, jest to liczba ogromna i z pewności Elektroniczne Postępowanie Upominawcze jest rozwiązaniem pozwalającym zmniejszyć czas oczekiwania i przyspieszyć działanie wymiaru sprawiedliwości.
Przyjęta forma postępowania oraz elektroniczny obieg dokumentacji pozwala również na duże oszczędności nie tylko po stronie wymiaru sprawiedliwości, ale również powoda. W EPU nie ma bowiem obowiązku dołączania odpisów pisma, wniosków, załączników a nawet odpisu pełnomocnictwa procesowego. Dla banków oraz przedsiębiorstw, które wysyłają pozwy do EPU masowo jest to oszczędność rzędu od kilku do nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie. Dodatkowym ułatwieniem jest również możliwość elektronicznego składania wniosków o egzekucję do komornika, co ułatwia i przyspiesza znacznie wszczynanie postępowania egzekucyjnego tytułów wykonawczych nadawanych przez E-Sąd.
Kierownik e-sądu sędzia Jacek Widło ma też wiele pomysłów (i chwała mu za to!) na rozwój platformy e-sądu i dalsze usprawnianie procedur, takich jak wprowadzenie elektronicznego potwierdzenia odbioru, elektronicznego europejskiego postępowania nakazowego, elektronicznego zajęcia wierzytelności z rachunku bankowego czy stworzenie platformy na której mogłyby się odbywać licytacje komornicze.
Jak widać więc dobre praktyki wypracowywane przez sąd w Lublinie będą mogły być podstawą do coraz szerszego stosowania technologii i informatyki w tak zdawałoby się mało podatnym na innowacyjność systemie jakim jest system sądownictwa.
Nic więc dziwnego, że nasz rząd, narzekając na brak sukcesów, chwali się e-sądem na forum międzynarodowym i zapewnia że inicjatywa ta będzie nadal rozwijana w ramach projektu e-administracji, który pozwoli na uczynienie administracji państwowej bardziej przyjazną interesantom – aż nie mogę się doczekać! Szkoda tylko że minister Gowin mówi jedynie, że ministerstwo interesuje się rozwojem e-sądu, zamiast zadeklarować pomoc i jasne plany jak ma zamiar ów sąd rozwijać.
Aż się ciśnie na usta: "Panowie nie sp....cie tego!".  Szczególnie, że nie czasem mówi się i to nie bez pewnych podstaw, że e-sąd może generować problemy w postaci zarówno prób dochodzenia roszczeń przedawnionych (co banki i większe instytucje, czynią nagminnie) jak i prób "prania" kasy poprzez fikcyjne wierzytelności. Ale do licha od tego mamy ustawodawcę aby uregulował to wszystko precyzyjnie i nie pozwalał na powstawanie luk umożliwiających takie działania.  Inną sprawą jest krzyk sędziów z sądów rejonowych, którzy otrzymują w spadku z e-sądu sprawy, którymi ten nie może się zająć, czy to ze względu na niewłaściwość, czy też brak przesłanek umożliwiających elektroniczne procedowanie. No fakt. Muszą się zająć sprawami trudniejszymi niż tylko przystawienie pieczątki i złożenie podpisu - a to boli! Z praktyki wiem, że niemało  razy sądy rejonowe (szczególnie bardzo prowincjonalne) nadawały klauzule wykonalności bez spojrzenia nawet na dokumentację, czasem nie spełniającą nawet wymogów formalnych. 
Osobiście mam jednak nadzieję, że e-sąd będzie rósł w siłę i stwarzał nam okazję nie tylko do chwalenia się naszymi pomysłami w całej Europie, ale również wpłynie na szybkość i jakość orzekania w sądach powszechnych – która jaka jest każdy bywalec sądów widzi. Poza tym możliwe, że w ocenie potomnych znajdzie się jako kamień milowy na drodze do reformy wymiaru sprawiedliwości, ratując twarz premiera i jego ekipy.

środa, 15 lutego 2012

Bździszewo Rangers

Zima w pełni. A więc pada śnieg. Takie śliczne płatki tańczą sobie spadając na ziemię, pokrywają dachy i balkony, bezczelnie gromadzą się na parapetach i jak co roku zajmują drogowców, telewizję, służby miejskie oraz zalegają na chodnikach i jezdniach. Jednocześnie da się zauważyć jak bardzo hipnotyzujące mają właściwości te małe białe g... spadające na nas samych i nasze stalowe rumaki.
Nigdy nie miałem dobrego zdania o straży miejskiej. Uważam (jeśli to akurat czytasz - przepraszam Marku H. za uogólnienie), że jest to formacja kompletnie w naszym mieście niepotrzebna, jeszcze kilka lat temu (z braku jakichkolwiek prerogatyw) zajmująca się jedynie ściganiem babć handlujących pietruszką lub zapinaniem ślicznych metalowych "szczęk" na kołach. Przyznaję, że zawsze uwielbiałem wdawać się z szanownymi strażnikami w polemiki słowne w przypadku kiedy wykazywali wobec mnie zbyt daleko idącą chęć karania mandatami lub okazywania mi swojej wyższości jako przedstawiciele władzy. Bawi mnie to do dziś. Chociaż muszę przyznać, że stan wiedzy strażników w zakresie przepisów prawa nieco się poprawił. Albo co bardziej prawdopodobne mój się pogorszył. Elokwencja niestety pozostała na dawnym poziomie. 
Właśnie dziś miałem okazję zobaczyć jak w okolicach Krakowskiego Przedmieścia działa owa służba zimą. I przyznaję, że byłem pod wrażeniem - mniejsza o to czy pozytywnym. Otóż dzielni strażnicy nie zważając na dość obfity opad śniegu, uwijali się jak bohaterowie gry komputerowej, aby jak największą ilość mandatów wystawić, jak najwięcej samochodów ściągnąć na parking na lawecie - migające "kuguciki" na niebiesko, mundury na każdym rogu ulicy itp. Taki Pacman w wersji Straży Miejskiej. Śliczna akcja. Przyznaję, że ze zgrozą dowiedziałem się, że to sytuacja codzienna i nie ma dnia, żeby nasza dzielna straż nie "zarabiała" w ten sposób. W końcu pecunia non olet, jak powiedział pewien cesarz rzymski opodatkowując miejskie szalety. Ja już nawet nie mam pretensji, że taka straż nie pojawia się na moim osiedlu i nie wali mandatów wszystkim po kolei, parkującym na trawnikach, chodnikach czy w poprzek drogi. Ale dzisiaj przesadzili! 
Otóż jak wiemy w okolicach ulicy Chopina, parkowanie wymaga wiele cierpliwości, umiejętności i szczęścia a i tak nie ma tam gdzie się ruszyć czymś większym od malucha (seicento może być już odrobinę za szerokie). A tu przy wylocie Solnej do Chopina (obecnie jednokierunkowa) stoi sobie laweta w tak zabawny sposób, że nie da się jej minąć. Panowie laweciarze chodzą sobie spacerkiem i konsultują się (chyba z małżonkami, bo do szefa to by chyba nie mówił Kasiu, ale bo ja tam wiem? ), a dwaj STRAŻNICY stoją obok swojego samochodu i kibicują obu panom, nie zważając na to, że na Solnej stoi już sznureczek samochodów, które chcą wyjechać. Kierowcy trąbią, "urywają", tracą nerwy i paliwo. No i co? I nic. Sytuacja dość śmieszna. Służba, która ma obowiązek dbać o porządek, ten właśnie porządek zakłóca, dopuszczając się według mnie wykroczenia drogowego w postaci stworzenia niebezpieczeństwa w ruchu drogowym i utrudnienia w tymże ruchu w środku miasta wojewódzkiego. 
Na moją bezczelną uwagę, że zdaje się, że utrudniają ruch i ogólnie mogliby lekko przystopować swoje działania, usłyszałem że przecież nie mogą inaczej bo "samochoda na lawete w poprzek nie wciągną". Dopiero moja pokorna prośba (a potrafię prosić bardzo uprzejmie i grzecznie) o telefon do przełożonego poparta, być może zbyt agresywnym ruchem jakim wyciągnąłem telefon z kieszeni kurtki i może nie bardzo miłym komentarzem sytuacji, spowodowała, po burknięciu zdaje się pod moim adresem słów, których politycznie nie usłyszałem, że jednak dało się lawetę nieco przestawić. A jednak można? Można. Miałem bardzo dobry humor, więc w sumie zabawnie. 
Tylko jakiś żal zostaje, że na takie akcje idzie moja kasa, a ludzie którym tak właściwie ja płacę ( i ci mniej kulturalnie wrzeszczący panowie stojący za mną) mają w głębokim poważaniu swoich dobrodziejów.  Wolałbym, żeby tą kasę dostali prawdziwi gliniarze i niech tam mają większe pensje, niech się mnożą i rosną w dostatek. Przynajmniej w końcu mijający mnie na Wrotkowie patrol Policji nie musiałby oglądać moich wybałuszonych ze zdziwienia i zachwytu na ich widok oczu. Bo przyznaję, że są tu widokiem rzadkim jak te białe kruki. Co świadczy dobrze o wskaźniku przestępczości na terenie osiedla lub brakach kadrowych w komisariacie na Kunickiego. A śmietniki płoną. 

piątek, 10 lutego 2012

Pomyliła pedały i rozbiła auto.


A wielkie mi aj, waj. Za to strasznie popularne się zrobiło:

Pomyliła pedały i rozbiła auto. Na egzaminie

Chociaż przyznaję że z tymi pedałami to może być różnie. Zawsze to poseł Biedroń może powiedzieć, że sobie nie życzy, używania tak wulgarnego języka. I tak ogólnie to powinno się mówić, że pomyliła gejów. Czego sobie i nikomu nie życzę.
Z drugiej strony pomimo, że jestem orientacji heteroseksualnej jak najbardziej, zdarzało mi się pedały mylić - tyle, że nie trwałem w błędzie na tyle długo by doszło do przebicia muru, tudzież innych większych zniszczeń.
Za to brawa dla egzaminatora-ratownika. Nie ma jak determinacja i oddanie swojej pracy. W sumie uratował sytuację.

Wojna przegrana


Mimo mrozów, dzieje się dużo. Może momentami nawet zbyt dużo. Zaczynam gubić rachubę dni, więc  powoli zwalniam tempo przed weekendem. Niestety weekend nie oznacza dla mnie odpoczynku a jedynie lekkie spowolnienie funkcji życiowych. Swoiste interludium do następnego tygodnia. Ale teraz z powodu piątku siedzę sobie i staram się zapomnieć o tych dwóch dniach. Średnio wychodzi, ale za to mogę sobie myślami wybiegać w innych kierunkach niż tylko praca i obowiązki.
Gdzieś w Internecie znalazłem ciekawą dyskusję na temat „naszej” interwencji w Afganistanie – Wojna przegrana. Dlaczego? Różne wersje i tłumaczenia - trochę śmieszne i trochę straszne. Głosy w rodzaju zacofani ludzie, położenie geograficzne, topografia terenu, im tak pasuje itp. 
No fakt. Zadziwiające jest jednak, że zarówno politycy nowoczesnej Europy i Ameryki, jak i sztabowcy armii NATO (nawet nie mam pretensji do naszych) nie uczą się niczego z historii, ja nawet nie mówię o starożytności, ale nawet tej najnowszej. Bodajże Persowie jako pierwsi poznali, że pomimo strategicznej pozycji tegoż kraju i łatwości z jaką można go zająć, utrzymać w ręku to terytorium nie jest już tak łatwo. Grecy na czele z Aleksandrem, Seleucydzi, Partowie, Arabowie i Mongołowie, aż po Rosjan pozostawiali tam zarówno cząstki swojej kultury (ci ostatni w większości w postaci AK-47 i innego uzbrojenia) jak i trupy swoich żołnierzy. Po dzień dzisiejszy mieszkańcy tych terenów są rozwarstwieni, rozbici na setki małych lub większych plemion i klanów. Dodatkowo teren jaki zamieszkują jest wymarzony do działań partyzanckich, zasadzek, ucieczek i morderczych łowów na człowieka. Wystarczy poczytać sobie wspomnienia rosyjskich żołnierzy, którzy przeżyli to piekło lub nawet naszych dzielnych wojaków, którzy mieli okazję zobaczyć to wszystko na własne oczy. A właściwie po co? Jaki interes mamy w tak odległym kraju, poza prestiżem uczestnictwa w akcji aliantów?
Politycy podkreślają jak ważna to dla nas misja i jak wiele na niej zyskaliśmy. Podejrzewam, że odmiennego zdania są rodziny tych żołnierzy, którzy wrócili w metalowych pojemnikach i ci którzy powrócili stamtąd z doświadczeniami, których nie należy zazdrościć żadnemu człowiekowi.
To prawda, że możemy być w większości dumni z naszych, którzy pomimo niedostatku sprzętu, potrafią działać i to nawet skutecznie w takich warunkach. Nieocenione jest także doświadczenie jakie jednostki zdobywają w prawdziwej walce. Ale to małe korzyści w porównaniu do poniesionych strat. Straty w sprzęcie i ludziach, koszty utrzymania kontyngentu to jedno. Występowania w roli okupanta – bo właśnie w tej roli występują tam nasze wojska, to zupełnie inna para kaloszy.
Kto wie, czy nie będzie to kiedyś ocenione przez historię tak jak pacyfikowanie rozruchów na Haiti za Napoleona, czy może i gorzej. Kto jak kto, ale Polacy jakoś nie mają dobrych skojarzeń dotyczących okupacji. Ostatecznie prawie 200 lat z małymi przerwami, byliśmy okupowani i prowadziliśmy mniej lub bardziej udane próby walki z okupantem.
A w końcu, czy rzeczywiście konieczne jest „niesienie pomocy” Afgańczykom? Moim zdaniem jest to, jak w przypadku interwencji ZSRR, jeszcze jeden przypadek „niesienia bratniej pomocy” cywilizacyjnie „mniej rozwiniętym” narodom, dzikiego wschodu. Nic też dziwnego, że Afgańczycy w większości pragną za wszelką cenę ową pomoc odeprzeć. Zważmy chociażby na fakt, że w czasach kiedy na naszych ziemiach, przodkowie nasi ledwo uczyli się garncarstwa lub obróbki metalu, tam panowali Hellenowie, Persowie i inne ludy kulturowo i cywilizacyjnie przewyższające nas o głowę. Styl życia obecnych mieszkańców i ich „ubóstwo” i zacofanie nie jest moim zdaniem wcale efektem ich „niższości” a jedynie ciągłej „pomocy” napływającej ze wszystkich stron. Wojna nie wpływa dodatnio na rozwój nauki czy szkolnictwa, nie mówiąc o sztuce czy poezji. Marne szanse na zostanie pisarzem czy poetą ma ktoś urodzony z karabinem w ręku.
Czas więc najwyższy wycofać się z honorem, o ile to jeszcze możliwe i doradzić to samo innym. Ostatecznie udział w NATO i innych sojuszach nie zobowiązuje nas do baraniego posłuszeństwa, a podobno Polacy swój rozum mają. Ale może nie dotyczy to rządu i polityków? No ale to inny kabaret. Kompletnie. 

wtorek, 7 lutego 2012

Muzyka nocą czyli jak wam się podoba?

Wieczór po całkiem udanym dniu, chociaż zawsze mógł być lepszy. A jednak byłem potrzebny i przydałem się na coś, a poczucie bycia potrzebnym jest bardzo ważne w życiu każdego człowieka. Fakt, mogło być lepiej bo kilka punktów z mojej listy zadań na dziś, niestety przeniosłem na jutro. Niekoniecznie z lenistwa. Teraz czytam maile jakie spływają od moich znajomych (nocne życie kwitnie w sieci) oraz niecierpliwej starszej latorośli i słucham muzyki.
Bo tak naprawdę nie potrafię żyć bez muzyki, od bardzo dawna. Słucham praktycznie wszystkiego od Bacha, Sibeliusa do hip-hopu, death metalu, gotyckiego rocka i temu podobnych. Radek Sz. pewnie ma lekką satysfakcję, że zaraził mnie takimi klimatami - pozwolę sobie w tym miejscu na małą reklamę i  polecę gorąco audycję Dobrze rockują w internetowym radiu bemowo.fm, zawsze w czwartki po 20 Radzio karmi słuchaczy porcją czasem ciężkiej ale zawsze kompletnie alternatywnej i undergroundowej muzy.
Dziś jednak jestem kompletnie w innym klimacie. Całkowicie przypadkiem wpadła mi w ręce płyta całkiem prawie odmienna od tego czego zazwyczaj słucham. No może nie całkiem bo ostatnio, o ile uda mi się nie zasnąć od razu (chodzę spać z kurami), słuchałem sobie dla przypomnienia Bjork. I przyznaję, że są chyba rzeczy w muzyce, do których trzeba odrobinę dorosnąć. Dobre 20 lat temu, kiedy ta wokalistka święciła triumfy na listach przebojów - no może nie wszystkich, ale Human behaviour co niektórzy mogą pamiętać, łącznie z teledyskiem z takim koszmarnym psychodelicznym misiem (inspiracja Bareją?) - nie mogłem jakoś przekonać się do zbyt dla mnie "dziwnej" muzyki. Tym razem jest inaczej. Przyjmuję ją z łatwością i kompletnie potrafię zanurzyć się w wokalne i muzyczne niuanse jakie w niej znajduję.
Ale wracając do poprzedniej myśli. Właśnie słucham sobie kolejnego LP naszej rodaczki Julii Marcell (mniejsza o prawdziwe nazwisko, jak ktoś będzie chciał to sobie znajdzie) i jestem naprawdę pod wrażeniem. Oczywiście prawdopodobnie dla fachowca zarówno partie wokalne jak i instrumentalne mogą pozostawiać coś do życzenia, jednak ja nie jestem fachowcem i słucha mi się jej świetnie. Do tej pory wydała dwie płyty, prawie kompletnie różne od siebie i widać, że nie chce dać się zaszufladkować, jeszcze odkrywa siebie jako muzyka, wokalistkę i kompozytora. W odróżnieniu od poprzedniej płyty ta jest bardziej chyba wygładzona i profesjonalna - poprzednią odbiera się trochę jeszcze jak nieoszlifowany materiał, brzmi bardziej undergroundowo, chociaż przebija z niej już to co mam teraz w ręku - czy raczej w uszach. Płyta utrzymana na pograniczu alternatywnego rocka (chyba bo ciężko mi zakwalifikować), zawierająca bardzo przyjemne zabawy wokalem i rytmem, który w jakiś sposób stanowiąc tło, staje się momentami bez woli i wiedzy słuchacza elementem pierwszoplanowym. Ogólnie wiem dobrze, że nie wszystkim się taka muzyka spodoba, jest dość ciężka w odbiorze i pewnie dlatego Julia nie ma szans na zwycięstwo w konkursie Eurowizji czy na festiwalu w Sopocie a na weselu nie usłyszymy żadnego z tych kawałków. No i pewnie dlatego też nagrywa u naszych zachodnich sąsiadów. Z drugiej jednak strony szkoda - nasz rynek muzyczny powoli staje się zbyt ubogi i skostniały, a Julia ma według mnie naprawdę wielki talent i nie raz jeszcze przyjemnie zaskoczy swoich słuchaczy.  Więc przed snem odrobinę takiej muzyki dedykuję tym, którzy jeszcze nie śpią.  
http://www.youtube.com/watch?v=o3V3SIoBw94


poniedziałek, 6 lutego 2012

La danse macabre

Padam na pysk. A mimo to jeszcze odrobinę muszę posiedzieć. Przyznaję że nie było dziś czasu na czytanie wiadomości ani na nudę. Lubię takie dni. Wypełnione po brzegi i pełne niesamowitych zwrotów akcji. Czasem nawet najlepszy plan, jest gorszy od tej odrobiny improwizacji, która czyni życie znacznie piękniejszym.
Właściwie miałem o tym nie pisać. Nie czuję się wcale uprawniony do osądzania innych, ani też do ferowania wyroków w imieniu ludzkości. Zawsze starałem się poznać wszelkie strony możliwe zanim wydałem ostateczną opinię. Aod kilku tygodniu już nawet cała prasa tabloidowa, portale internetowe (nie mam na myśli takich gaci do kupienia na allegro, jak ten zwrot tłumaczy moja córa), dzienniki telewizyjne, fora i co tam jeszcze niesie nam informacje, zajmują się sprawą małego dziecka, którego tragedia jest w rzeczywistości sprawą nieludzką i godną współczucia.
Tak więc w kanałach telewizyjnych mamy specjalistów od kryminalistyki,  pan profesor Bruno Hołyst, już za czasów moich studiów jeden z autorytetów w dziedzinie kryminologii i kryminalistyki, snuje przypuszczenia o motywach sprawców porwania i możliwych scenariuszach, przyznaję, że wtórowałem im przez chwilę, mniej więcej tak do konferencji prasowej rodziny dziecka.
Potem pan Rutkowski w swoim stylu macho prezentuje swoje teorie i przyznaję, że dość medialnie (pomimo chyba odebranych uprawnień) znajduje się w TV.  Rzesze analityków, kryminologów, ex-policjantów wypowiadają swoje zdania i snują opowieści, na miejscu prowadzenia dochodzenia kręcą się wciąż kamerzyści, a w momencie kiedy sprawczyni wskazuje miejsce ukrycia zwłok dziecka, widzimy reporterów spieszących poprzez krzaki niczym stado oszalałych bizonów, w tym panią reporter podskakującą z gracją i z mikrofonem w ręku, byle podejść bliżej i mieć dobre ujęcie.
Zmieniają się znowuż specjaliści, z kryminologów i detektywów na patologów i specjalistów od sekcji zwłok. I ci znowu drążą temat podsycając atmosferę opisem szczegółowym sekcji zwłok, tego jak można lub nie można ustalić przyczynę zgonu, jak przeprowadza się sekcje małych dzieci i temu podobne makabryczne szczegóły.
Nie, nie razi mnie ta szczegółowość i fachowość specjalistów - sam za studenckich czasów uczestniczyłem w sekcji zwłok, takiej dla studentów prawa, a więc jak powiedziała znajoma lekarka - najlepsze mnie ominęło. Widziałem też zwłoki ludzi zmarłych z różnych przyczyn. Nie jestem wrażliwy na tego typu widoki  - w każdym razie nie za bardzo jak na laika.
Jednak jest dla mnie coś obrzydliwego w całej tej historii - oto mamy tragedię - matka, czy to przez nieuwagę, niedbalstwo czy też umyślnie- niech rozstrzygną to dowody i sąd - zabija swoje dziecko.
Jest to czyn dla mnie niepojęty - umyślny tym bardziej stanowiący wynaturzenie. Usłyszałem dziś w rozmowie słowa, że będąc matką nie można pojąć jak to możliwe. I zgadzam się z tym zupełnie.  Zadanie śmierci komukolwiek, z jakichkolwiek przyczyn, a szczególnie bezbronnym czy słabszym, jest dewiacją samo w sobie i świadczy o zaburzeniach osobowości, uniemożliwiających życie w społeczeństwie. A patologiczne kłamstwo - nie tylko potwierdza diagnozę, ale świadczy też o totalnym i kompletnym egoizmie, braku jakiejkolwiek odpowiedzialności i empatii. Cechach jakimi określa się psychopatę. Nie jest jednak najbardziej obrzydliwa sama sprawczyni - tak właśnie wychowujemy swoje dzieci. W braku szacunku, braku honoru i odpowiedzialności za swoje czyny. Nie miejmy więc do niej pretensji, że tak właśnie postąpiła. Czy osobnicy dewastujący przystanki i bloki, zabijający z okrucieństwem zwierzęta, napadający młodszych i słabszych na ulicy, różnią się od niej wiele? Nie. Wyznają tą samą filozofię unikania kary za wszelką cenę i żyją w poczuciu bezkarności. Do czasu.
Bardziej od tego brzydzi mnie wolność słowa zmieniająca tragedię ludzką i ludzki upadek w spektakl. Cyrk w którym wszystko ze strony prasy i mediów jest dozwolone, w którym sępy medialne żywią się jeszcze drgającym ciałem ofiary, wyrywając sobie wzajemnie z dziobów co większe i smakowitsze kąski, polane obficie krwią. Tak więc sami stajemy się nieświadomie uczestnikami tego swoistego dance macabre w którym nie liczą się ofiary i sprawcy, motywy i okoliczności, a który jest jedynie medialnym spektaklem ku uciesze oburzonych lub wzruszonych nim widzów.
A od czasów rzymskich homo homini nadal lupus est

sobota, 4 lutego 2012

O Jakubie Wędrowyczu i podagrze

Mróz za oknem taki, że i magii można by było spróbować żeby trochę mniej dokuczał. Chociaż jestem zdania że jest zima, więc i mróz być musi. W przerwie więc pomiędzy pracą koncepcyjną, pisaniem bloga i innymi zajęciami równie miłymi, jak np. uspokajanie drgawek i wycie z bólu z powodu stawów śródstopia pomyślałem, że miło byłoby poczytać znowu coś kompletnie oderwanego od rzeczywistości i wróciłem do Homo bimbrownikus Andrzeja Pilipiuka.
Wierzcie, lub nie, ale kocham Jakuba Wędrowycza. Już widzę uśmieszki na mordkach moich kolegów po tym wyznaniu. Tak panowie. Jestem zagorzałym fanem tego degenerata. Dla mniej zorientowanych w polskiej fantazy (bo to chyba ten gatunek) przedstawiam:


Jakub Wędrowycz - egzorycysta amator, narodowości po trosze Starozakonny, nieco Ukrainiec, chyba coś tam też i Polak. Zawód - według władz hiena cmentarna, kłusownik oraz niepoprawny i hurtowy bimbrownik. Ogólnie postać jaką, z doświadczenia wiem, łatwo spotkać w okolicach jego rodzinnych Wojsławic, a także jak sądzę koło Lublina, Radomia, Rzeszowa, Krakowa  a nawet, o zgrozo, w samej Stolicy. Łatwiej chwyta za krowiak, widły i flaszkę bimbru, niż za gazetę czy książkę, chronicznie nienawidzi wampirów, czarowników, upiorów oraz sąsiadów z Bardakami na czele. A jednak pod powierzchownością trola górskiego (łącznie z charakterystycznym zapachem), kryje w sobie ludową mądrość, której nigdy nie miałem zamiaru lekceważyć, łącznie z poszanowaniem starych praw i obyczajów oraz sposobami na poprawę sytuacji w kraju (wg. Jakuba należy stosować metodę warstwową: warstwa komunistów, warstwa ziemi i znowuż warstwa komunistów). Równie barwni są jego przyjaciele, np. niejaki Semen Korczaszko lat bodajże 120 (!) w każdym razie brał z pewnością udział w wojnie rosyjsko-japońskiej, a obecnie kultywuje tradycje kozackie i białogwardyjskie na swoich kilkudziesięciu metrach kwadratowych chałupy. Jakub jest tak cudownie inny niż Supermen, Batman, James Bond, czy też inne płody poronionego zachodniego umysłu. Tak cudownie polski, bliski, że pomimo smrodu skarpetek, chciałoby się uściskać serdecznie i całą flaszkę najlepszego bimbru wypić, w tym godnym towarzystwie. 
Tak więc z przyjemnością śledziłem  poczynania bohatera, czy może anty-bohatera w Stolicy, stykającego się i walczącego (jak zwykle skutecznie) z kultami prasłowiańskimi, wikingami nawróconymi na katolicyzm, demonami Egiptu i w końcu naszą rodzimą dresiarnią (sam czasem mam ochotę). A wszystko tak niedalekie memu sercu przez miejsca akcji i poczucie humoru wschodnie, nasze. I tak mimo gorączki, a może dzięki niej, przygody te układały się w niesamowicie pogmatwany sen. Wywołując majaki godne LSD a równie przyjemne, jak smak najlepszej Jakubowej berbeluchy. Więc na pohybel wampirom i Bardakom! Niech żyje Wędrowycz! 
Wracając do rzeczywistości, oglądałem jakiś reportaż o rapującej babci z Wojsławic. No proszę. Toż to miejscowość słynna, jak widać nie tylko egzorcystami ale i innymi oryginałami. Więc może na urlop do Wojsławic? 

czwartek, 2 lutego 2012

Lemingi vs oszołomy


Ostatnio, być może z opóźnieniem, odkryłem, że wszędzie dookoła używa się słówka leming. W różnych odmianach i różnych przypadkach występuje ono w sieci, prasie i telewizji. W sumie dobrze pamiętam jeszcze grę „Lemmings” w kilku odsłonach i te bardzo w sumie zabawne stworki łażące grupowo w tę i we w tę po ekranie, ze śmiesznymi zielonymi fryzurkami. Nie widziałem więc nic złego w tych wypowiedziach, ba, zdarzyło mi się nawet porównywać do wyżej wymienionych lemingów, pracowników ZUS, którzy o godzinie 15 codziennie wychodzą z pracy, w mniej więcej równych wężykach i drepczą na przystanki lub rozchodzą się w swoich sprawach. Ale nie miało to pejoratywnego wydźwięku, pomimo mojej chronicznej niechęci dla tejże instytucji, jako marnotrawiącej część przychodów, zarówno moich jak i moich przyjaciół, rodziny, pociotków i reszty rodaków.
Tymczasem w slangu jakiego używają redaktorzy czasopism i komentujący posty na portalach leming to (cytując za stroną miejski.pl):
„Człowiek, który bezkrytycznie wierzy w to, co usłyszy w telewizji, albo przeczyta w Internecie i przyjmuje to wszystko bez żadnego zastanowienia; uważa się przy tym za mądrego. Głupek. Jednym z podstawowych źródeł zdobywania wiedzy leminga jest portal Onet.pl”
No i proszę. Zupełnie co innego. Spojrzałem więc na czytane artykuły i posty komentarzy zupełnie innym okiem. 
Zauważam zresztą, że ogólnie nasz salon polityczny i jego anty-salon (zamieniające się, za przeproszeniem, członkami zależnie od tego, która frakcja wygra wybory) posługują się językiem coraz bardziej wymyślnym i tworzącym swoista nowomowę. Mamy więc z jednej strony „język nienawiści” w odróżnieniu chyba od „języka miłości”, co niezmiennie wywołuje skojarzenia ściśle erotyczne, a przez to jest dość zabawne, mamy też i lemingi jako zwolenników bezkrytycznego przyjmowania informacji podawanych przez źródła oficjalne (zależnie znów od tego kto akurat rządzi) oraz "oszołomów" z drugiej strony barykady. Nie przytaczam innych dziwolągów, bo też jest ich za dużo. Co osobiście mnie przestaje bawić a zaczyna wkurzać. A tak naprawdę do szału doprowadził mnie artykuł niejakiego NOKINA „Jak rozmawiać z lemingami”, popełniony na forum salon24.pl, utrzymany w lekko drwiącym i ironicznym tonie wyższości nad pospolitym lemingiem i radzący wyższym formom inteligencji jak z takowym stworkiem rozmawiać. W dodatku z definicji tegoż autora jestem lemingiem, jak by na to nie patrzeć. Bo oglądam TVN i czasem zdarza mi się czytać Onet.pl.  
Nie, nie jestem fanem PO, tak jak nie jestem fanem PiS i staram się wypośrodkowywać swoje poglądy, zgodnie z posiadanym (być może leminżym  więc z natury niewielkim) intelektem i rozsądkiem. Ale mimo to, nie ośmieliłbym się krytykować czyjegoś intelektu tak jawnie i bezczelnie. Może wynika to stąd że, jak sam się przedstawia autor, jest młodym intelektualistą. Pewnie w jego wieku również miałem wrażenie, że tylko tylko ja mam rację i tylko moje poglądy są właściwe. Czasem, co gorsze, nadal tak mam. A mimo to nauczyłem się że nawet lemingi mają czasem swoje zdanie i bywają mądre. Trzeba tylko chcieć to zauważyć, miast w czambuł potępiać. Poza tym lemingi mogą sie zbuntować. I co wtedy? Game over?


Requiem aeternam dona ei, Domine

Nieco zagubiłem się w planach i rozmyślaniach i słysząc o śmierci Poetki, stwierdziłem po raz kolejny, że mimo wszystko bliżej już niż dalej. Szczególnie, po wczorajszym popołudniu. Ale nic to. Mam co najmniej jeden dzień, a może i tysiące następnych.
A to tak pamięci pani Wisławy. Wiersz, który zawsze bardzo mi się podobał:


Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.

Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.

Żaden dzień się nie powtórzy,
nie ma dwóch podobnych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy.

Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było, jakby róża
przez otwarte wpadła okno.

Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?

Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś - a więc musisz minąć,
Miniesz - a więc to jest piękne.

Uśmiechnięci, wpółobjęci
spróbujemy szukać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody.

I tak właśnie bez rutyny, odchodzą nawet poeci. I mimo zgiełku medialnego, kamer telewizji i mikrofonów, w obliczu śmierci każdy staje sam, nagi i bezbronny. Może dlatego tak bardzo się jej boimy.






środa, 1 lutego 2012

Na minusie czyli dalekie skojarzenia


Mamy -20o C  w cieniu. Temperatura spada coraz bardziej i jadąc przez miasto widzi się skulonych w sobie i podążających przed siebie, byle szybciej, lub marznących na przystankach ludzi. Jak to w zimie, która postanowiła dać nam do zrozumienia że globalne ocieplenie, globalnym ociepleniem a nasz klimat nadal jest umiarkowany  i możemy wybić sobie z głowy hodowlę palm kokosowych w przydomowych ogródkach.
A przy przystankach autobusowych pojawiły się koksowniki. Naprawdę fajna rzecz. Stojąc na takim mrozie, można ogrzać się odrobinę ciepłem bijącym od takiego kosza wypełnionego żarem płonących węgli. Pewnie rzadko spotyka się to już w innych krajach. A u nas wschodnia tradycja na szczęście nie zaginęła. Chociaż tyle lat władze chyba wstydziły się ustawiać koksowniki i niedbałe na marznących obywateli udawały Europę. Podzielam co prawda obawy kolegów, że będą one wielką pokusą dla studentów i małolatów, którzy zapragną spróbowania na nich swoich sił destrukcyjnych, szczególnie w odmiennym stanie świadomości. Ale jest ryzyko, jest zabawa. No chyba żeby postawić przy nich patrole policji. Chłopaki nie zmarzną, ogrzeją się nawet odrobinę, a przy okazji popilnują mienia. Same korzyści! Co prawda taki obrazek grzejących się przy koksownikach gliniarzy będzie co bardziej pamiętliwym i starszym przypominał grudzień roku 1981, ale zawsze można zdementować w prasie i mediach pogłoski że mamy powtórkę z rozrywki zwanej „stanem wojennym”.
Osobiście miałem wtedy 11 lat i nie ukrywam, że było dla mnie frajdą oglądanie wozów pancernych i czołgów na ulicach  - a tak ogólnie kompromitacja bo trzeba je było specjalnymi lawetami ściągać do jednostki bo same wrócić nie mogły. Mój cioteczny (3 lata starszy raptownie) do tej pory śmieje się, że kłaniałem się ZOMO, bo pamięta skubany jak wyrżnąłem orła na Buczka (obecnie Zamojska) prosto pod buty patrolu. Oczywiście rodzice i inni dorośli uświadamiali nas jak co się dzieje i dlaczego, w TV spikerzy występowali w mundurach, zresztą wszyscy krzyczeli że telewizja kłamie, słyszało się i mówiło o  internowaniach (taki trudny termin dla 11 latka), podziemiu, stojących podobno na granicy Ruskich dywizjach, konspiracji i nadchodzącej wojnie. Ojciec przynosił do domu ulotki i konspiracyjne pisemka, które czytałem sobie bez jego wiedzy, słuchało się po cichu i w nocy wiadomości, łapiąc Radio Wolna Europa na starym lampiaku. I ze zdziwieniem stwierdziłem, że rodzice przestali się kłaniać sąsiadowi, który nagle zaczął paradować w mundurze o takim szarym, niekoniecznie wojskowym odcieniu.
Dla mnie i moich kolegów jednak była to zima jak każda inna, może tylko wcześniej zwoływano nas do domu i nie pozwalano na szwędanie się gdzie popadnie, może tylko zimniej było a rodzice byli bardziej przygaszeni i zdenerwowani, często, gęsto łajając nas bardziej niż zasługiwaliśmy, za jakieś drobne przewinienia. I pewnie tak jak wielu moich rówieśników nie wspominam tego okresu jako okupacji, czy totalnego zagrożenia – z tym czym właściwie był ten system i ustrój zetknąłem się kilka lat później, z pręgami po „gumie” na plecach, za uczestnictwo w jakiejś nielegalnej demonstracji, czy z wlepioną naganą za noszenia znaczka, który nie podobał się nauczycielowi. Ale wtedy już wiedziałem i widziałem więcej i nie podobało mi się wcale to, co z tej wiedzy wynikało. Ot i z tym właśnie kojarzą mi się koksowniki.
Z drugiej strony bardzo bawią mnie moi rówieśnicy, lub nieco młodsi ode mnie, występujący jako prokuratorzy i sędziowie tamtych dni, usprawiedliwiający swoje stanowisko traumatycznymi przeżyciami oraz wręcz kombatanckimi wspomnieniami. Jeśli którykolwiek z nich mając 7 czy 5 lat działał w podziemiu, czy choćby rozrzucał ulotki sprzeciwiające się komunie, oznacza że był oseskiem nad wiek rozwiniętym i geniuszem niebywałym, niestety z wiekiem jak widać całość tych szans i intelektu zaprzepaścił. Moim skromnym zdaniem to pokolenie naszych rodziców powinno stać się ławą przysięgłych i sądem w tej sprawie. I ferować wyroki sprawiedliwe. Już wiele lat temu. 
A kontynuując przemyślenia o wojnie - miałem okazję w ubiegłym roku zwiedzać państwa byłej Jugosławii. Może nie zwiedzać jako turysta, ale troszkę inaczej, widząc codzienną pracę mieszkańców, nie ocierając się nawet o kurorty wypoczynkowe, gdzie wszystko jest dla turystów. I odrobinę integrowałem się z nimi, siedząc wieczorem przy piwie czy śliwowicy czy wychodząc na "fajkę" w trakcie pracy. Tam wojna była prawdziwa ze wszystkimi jej obliczami, niewyobrażalnie przerażającymi dla pokolenia, które jej nie doświadczyło.  Stojąc na tarasie jednego z budynków, słuchałem mojego kolegi, faceta niesamowicie ciepłego i gościnnego, który opowiadał mi o tym co widział naocznie, w czym brał udział. Cholera. Nie odbieram nam prawa do martyrologii ale powinniśmy jednak dziękować losowi, że udało nam się uniknąć tego losu.