sobota, 29 grudnia 2012

The Hobbit: A very long expected journey!

Kompletnie na świeżo. Właśnie skończyłem oglądać pierwszą część Hobbita. Książka była króciutka w porównaniu do trylogii Władcy Pierścieni, ale przyznaję, że czytało się ją jak dobrą bajkę. Jak to u Tolkiena. Dar opowiadania, dar tworzenia światów na tyle realnych, że potrafią porwać czytelnika w podróż po ich królestwach. Sam zacząłem przygodę z Tolkienem od Silmarillionu - akurat nie było w bibliotece Hobbita, więc wziąłem jak leci. I było ciężko - dla smarkacza w podstawówce przebrnąć przez wszystkie legendy, podania, baśnie, genealogie i gramatykę języków Elfów, Numenorejczyków czy Krasnoludów, to spore wyzwanie. Potem już łykałem wszystko, zaczytując książki tego autora prawie do zniszczenia. Dlatego z przyjemnością oglądałem Władcę Pierścieni i trochę kręciłem nosem na wstawki reżysera do oryginalnej fabuły. Ale krajobrazy były przepiękne a fabuła nie pozwalała się nudzić. Nic więc dziwnego że na Hobbita czekałem z niecierpliwością i dzień po premierze podreptałem do kina, nawet w 3D - bo jakże nie skusić się obietnicą efektów wywołujących z mojej wyobraźni wszystko to co pamiętałem z książek. Trochę tylko niepokoiłem się, jak reżyserowi uda się rozciągnąć krótką w sumie opowieść, do rozmiarów trylogii. Oczywiście kwestia kasy - co wpływy z kilku części, to nie z jednej! Ale chyba się udało. I to z powodzeniem. Krasnoludy są takie jakie być powinny, nieco nieokrzesane, dumne i waleczne. Thorin wydaje się księciem bez mrugnięcia okiem, a wszelkie doróbki jakie Peter Jackson i jego zespół wstawili do fabuły czynią ją tym razem bardziej "filmową" i chyba bardziej "dzisiejszą". W każdym razie nudzić się nie można, bajeczne plenery Nowej Zelandii, znów zabierają widzów do Śródziemia i stwarzają cudownie bajkowe tło całej akcji. Orkowie są obrzydliwi, trole głupie, elfy piękne a krasnoludy z uporem właściwym swemu plemieniu wędrują do Samotnej Góry. Słuchając starej pieśni Krasnoludów, śpiewanej przez kompanię w salonie Bilba w Bag End, samemu chce się ruszyć na wyprawę po dawno utracone skarby, leżące gdzieś w lochach Ereboru.

Far over the misty mountains cold
To dungeons deep and caverns old
We must away ere break of day
To seek the pale enchanted gold....

Zresztą muzyka jest znowu cudownym dodatkiem do całości. Tak więc znowu będę niecierpliwie czekał na dokończenie znanej opowieści w nowej wersji. Podobno aż do grudnia przyszłego roku. A niech tam! Baruk Khazâd! Khazâd ai-mênu!




środa, 26 grudnia 2012

Bożonarodzeniowe spacery po lubelskiej starówce

Tradycyjnie jak co roku, trzeba było wybrać się do szopki. Przenoszonej co kilka lat w inne miejsce. Na Królewskiej się spaliła, potem na Placu po Farze chyba przeszkadzała a teraz od kilku lat już jest koło Dominikanów. I coraz mniejsza się robi w trakcie tych wędrówek. A na starówce oprócz spacerujących, niewiele się dzieje. Szkoda. Bo mamy całkiem ładną starówkę. Pewnie brak tylko kasy a może i pomysłu jakby to wykorzystać. Powoli wszelkie inicjatywy umierają śmiercią naturalną - może jeszcze tylko Noc Kultury przyciąga i Festiwal Sztukmistrzów, ale jakby słabiej niż w ubiegłych latach.


















środa, 12 grudnia 2012

Rasizm na wyborach Miss

Mam gorączkę i czuję się okropnie - jutro nie wyłażę z łóżka. Jak przystało na faceta, których większość to hipochondrycy i ogólnie rozpieszczone ślamazary - przynajmniej według reklam, albowiem ich twórcy uparli się by przedstawiać rodzaj męski w większości jako nieudaczników i idiotów. Ale nie o tym chciałem.
Francuzi wybrali swoją Miss na rok 2012. Przyznaję, że moją uwagę przyciągnęła nie sama wiadomość, ale  dziewczyna na zdjęciu. Ładna. Prawda?

Tyle, że krótki artykulik pod spodem już nie był taki ładny. Otóż Rada Organizacji do Spraw Czarnych ( CRAN ) wydała oświadczenie, że "wybór miss Burgundii jest niezgodny z urodą typową dla dzisiejszej Francji i odmawia istnienia francuskich obywateli afrykańskiego pochodzenia."  Znaczy się, że panienka jest zbyt biała. I ogólnie poprawniej by było, żeby była czarna - ewentualnie przynajmniej brązowa lub żółta. Cholera! To już nawet w wyborach Miss nie wystarczy, że dziewczyna jest ładna, musi  również odpowiadać politycznym i etnicznym normom? Paranoja! Totalna!.
W świecie, w którym tak bardzo dbamy o prawa mniejszości i ujmujemy się za wszystkimi prześladowanymi, rasizm najwyraźniej przestał być domeną białych katolików czy protestantów. Obecna kultura zachodniej Europy zbliża się do momentu, w którym biała heteroseksualna mniejszość, będzie musiała walczyć o swoje prawa, ze skierowaną wobec niej nietolerancją innych grup etnicznych i orientacji seksualnych. Że to przesada? Nie sądzę. Wystarczy spojrzeć na środowiska homoseksualne, czy może raczej niektórych przedstawicieli tych środowisk, gotowych okrzyknąć homofobem i oszołomem, każdego, kto tylko skrzywi się na postulat wprowadzenia związków partnerskich dla gejów lub adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Tak więc "postępowym" i "europejskim" białym, nie wolno sprzeciwiać się homoseksualności, ani wybierać, w jakichkolwiek wyborach,  jako swoich reprezentantów innych białych, bez posądzenia o homofobię czy rasizm. Nie wolno obnosić się ze swoimi wierzeniami a już na pewno nie wolno głosić swoich przekonań religijnych, aby przypadkiem nie urazić muzułmanów, buddystów czy animalistów. Można też spokojnie wykorzystywać do wszelakich celów rozrywkowych i pseudoartystycznych symbole chrześcijańskie, bez obrażania uczuć religijnych białasów, ale nie wolno publikować niczego, co mogłoby urazić takie uczucia wyznawców Islamu czy judaizmu. Co jako, było nie było, część białej heteroseksualnej mniejszości, odrobinę mnie niepokoi.
Zdaje się, że powoli europejska cywilizacja goniąc za tolerancją oraz poprawnością polityczną i etniczną, zaczyna popadać w błędne koło zapominając, że wolność jednych bywa z reguły niewolą innych i jest to fakt niezmienny od tysięcy lat.


wtorek, 11 grudnia 2012

Radni w Wałbrzychu chcieli raz żyć po cichu.

Jadąc do pracy wysłuchałem w radiu wiadomości na temat pomysłu radnych rady miejskiej w Wałbrzychu. Otóż włodarze tegoż zacnego grodu od stycznia wprowadzają zakaz zabaw hucznych od 23 do 6. Co oznacza że w nocy w tym mieście będą działać tylko stacje paliw, apteki i hotele. Cała reszta lokali ma być zamknięta na głucho i basta! Oczywiście tam też Polska i radni rozumieją że bawić się trzeba czasami, więc uznano, że na imprezach zamkniętych typu wesela, stypy czy temu podobne można się bawić aż do 3 nad ranem. Czyli pomiędzy 23 a 6 rano Wałbrzych będzie miastem kompletnie wymarłym, gdzie nie uświadczysz wędrowcze ani ciepłej strawy, poza hot-dogiem z Orlenu, ani zabawy czy też tańca. A wódę będziesz mógł pić w hotelowym pokoju i to pewnie po kryjomu a na pewno po cichu. Od takich zakazów już krok tylko do wprowadzenia prohibicji a potem innych zakazów, którymi nasi ukochani wybrańcy raczą nas uszczęśliwiać na siłę.


Zastanawiam się co ma niby na celu taki zakaz? I przychodzi mi na myśl jedynie to, że wszyscy ci radni są właścicielami lub mają udziały w stacjach benzynowych prowadzących sprzedaż alkoholu lub hotelach. Bo inaczej wytłumaczyć się tego nie da. Może też dbają o produktywność obywateli miasta, którzy zamiast szwędać się po dyskotekach czy knajpach do białego rana, odpoczną sobie i wyśpią się przed pracą. Nie mówiąc już o tym że  i przyrost naturalny skoczy w górę - bo jak będą siedzieli w domach to z nudów nawet wezmą się za reprodukcję. I dobrze. Czekam, aż w naszym Bździszewie podobny zakaz zostanie wydany  - skończą się wtedy nasze eskapady po starówce i siedzenie w klubie bilardowym do 5 nad ranem w stanie jasnej pomroczności. Dzieci będą wracały z dyskotek najpóźniej o 23 i nie będzie tłumaczeń, że "bo taka była zabawa, że nie zauważyłam jak była już 3 rano" - przez co rodzicom mniej włosy będą siwiały. A i na weselach się oszczędzi bo orkiestra tylko do oczepin będzie grała a potem goście won za drzwi i kanapka na drogę. Zaoszczędzimy też prądu i gazu oraz pewnie węgla, na ogrzewanie pomieszczeń i odgrzewanie strawy dla głodnych balangowiczów w lokalach. Jedynym problemem mogą być studenci, którzy bez nocnego życia jak wiadomo istnieć nie mogą i są istotami bardzo zabawowymi (może poza tymi z teologii). Podejrzewam jednak, że w takim razie, życie nocne  poszuka sobie szarej strefy i będzie nielegalnie rozprzestrzeniało się w miejscach o jakich nam się nawet nie śniło. Życie zawsze bowiem znajdzie sposób. Również na omijanie durnowatych przepisów wprowadzanych przez kompletnie zidiociałych radnych. I jak mawiał pewien szynkarz z powieści pana Haszka - z takimi pomysłami, to oni nas mogą pocałować w d...

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Misja Afganistan czyli jak to na wojence ładnie.

Z zapałem oglądam serial "Misja Afganistan". Od pierwszego odcinka. I niezmiennie bawi mnie do łez. Nie to żebym był żołnierzem, czy nawet znał realia naszej misji wojskowej w Afganistanie. Jeśli chodzi o to jestem kompletnym laikiem, ale mimo to ubaw mam setny.A skoro mnie to bawi, to wyobrażam sobie jaki ubaw mają żołnierze, oglądający serial, który jak obiecywano przed premierą, ma pokazywać realia ich pracy i codzienności w wykonywaniu tak trudnych, niebezpiecznych i niewdzięcznych zadań.
Pomijam nieścisłości związane z takimi sprawami jak procedury  - oficer łamie bezpośredni rozkaz  i nawet opr. od swojego przełożonego nie zbiera, na koniec rozmowy radiowej operator rzuca "odbiór" a następnie.... odkłada słuchawkę radiotelefonu, przerywając połączenie :) -  uzbrojenie  - śliczne, lśniące karabinki, Rosomaki jeżdżące po pustyni w kamuflażu używanym w naszych warunkach klimatycznych i z wyposażeniem umożliwiającym pokonywanie przeszkód wodnych, które jak wiadomo są powszechne na pustyni i w górach Afganistanu -  mundurki  - piękne i świeżo wyprasowane, jakby wyszły dopiero z magazynu a nie miały za sobą kilkunastu patroli we wszechobecnym w tamtych stronach kurzu i pyle, bohaterowie przecież się nie pocą !) czy krajobraz.( GDZIE SĄ TE CHOLERNE AFGAŃSKIE GÓRY!!). No ale rozumiem.. w Afganistanie nie dało się tego kręcić, bo niebezpiecznie, a szkoda by było Pawła Małaszyńskiego, nie wspominając o Ilonie Ostrowskiej, która w mundurze wygląda jak fantazja licealisty. Widać twórcy serialu nie słyszeli o możliwościach jakie daje współczesna technika komputerowa. Skoro bowiem da się wyczarować na planie filmu krajobrazy obcych planet i to w 3D, to wstawienie gór w tle kadru, nie powinno chyba stanowić problemu.


Najzabawniejsze, są jednak chwile, które stawiają pod znakiem zapytania zarówno zdrowy rozsądek reżysera jak i scenarzystów.  Jak się okazuje z fajnego pomysłu na serial wojenny i sensacyjny, można zrobić naprawdę niezłą komedię. Przytoczę tylko parę pomysłów autorów scenariusza:
1. W ostatnim odcinku pt. "Most", nasi "chłopcy" mają bronić mostu przed wysadzeniem go przez Talibów - oczywiście wyobraziłem sobie, że ten most jest zbudowany nad jakaś skalną rozpadliną, czy może ostatecznie rzeką (to po to, Rosomakom te rzeczy do pływania?!). Ale nic z tych rzeczy! Scenografia idzie jeszcze dalej w stronę absurdu. Most, stalowa konstrukcja długości około 10 - 15 metrów, przerzucona jest nad głębokim na 1,5 metra  rowem o szerokości poloneza trucka  - no do licha, toż widziałem już na naszych drogach przeszkody gorsze do pokonania. Toteż wszyscy tubylcy i tak jeżdżą obok rzeczonej konstrukcji czemu dziwić się nie sposób. Ale to i tak dopiero przygrywka. Najbardziej zadziwiającą sprawą jest to, że Talibowie koniecznie chcą ów obiekt, o niezaprzeczalnie ogromnym znaczeniu strategicznym, zniszczyć. Są jednak, według scenariusza idiotami i kompletnymi kretynami. Zabierają się bowiem do tego w nocy, jadąc z umiarkowaną prędkością w kierunku owego "mostu", samochodem terenowym, pełnym zapewne materiałów wybuchowych i dla ułatwienia oświetlonym jak choinka w Boże Narodzenie, w celu łatwiejszego zlikwidowania, tak ślicznie widocznego w ciemnościach, celu. No widać autor tego pomysłu nigdy nie czytał ani nie oglądał takich hitów jak "Komandosi z Nawarony" czy "Rambo" (obojętnie I, II, III czy IV).  Z pewnością łatwiej doskonale wyszkolonym w walce partyzanckiej mudżahedinom, byłoby przekroczyć ów rów, w dowolnym miejscu i od tyłu, po ciemku i po cichu wyrżnąć niczego nie podejrzewających żołnierzy, gotujących właśnie bigos i szykujących się do Wigilii. Oczywiście, gwoli wyjaśnienia warta jest tylko na moście.
2. W tym samym odcinku dwóch poruczników, zaraz po strzelaninie, pod wpływem adrenaliny, kocha się namiętnie w Rosomaku. Nie, nie, spokojnie - bez homoseksualnych podtekstów! Jeden z poruczników to kobieta! A ja kretyn, sobie zawsze wyobrażałem, że jak przed chwilą skończyli do nas strzelać, to dowódca powinien pozostać na posterunku do białego rana - bo mogą wrócić i znowu zacząć, a jakoś tak mało przykładnie wygląda oficer biegający bez spodni po polu walki. Ale widać moja nieznajomość realiów pola walki jest większa niż myślałem.
3. W jednym z poprzednich odcinków podczas ataku terrorysty na wiceministra obrony narodowej BORowiki z ochrony na okrzyk "Bomba!" reagują kompletnym zamieszaniem i strzelaniem do wszystkiego, co się rusza, łącznie z głównym bohaterem, byle nie do terrorysty, który jest widoczny jak na dłoni. Mam nadzieję, że wyszkolenie BOR jednak jest nieco lepsze od filmowego. W innym wypadku terroryści oglądający ten serial, zaczną odstrzeliwać nam po kolei naszych notabli, jak kaczki na strzelnicy.
4. Kolejna zastanawiająca scena:  Kiedy pocisk RPG trafia jeden z wozów, nasi bohaterowie wyskakują z pojazdów i rozpoczynają wymianę ognia z terrorystami, wybiegając w ich stronę przed wozy pancerne i wystawiając się na ostrzał. Rozsądek nakazywałby co prawda prowadzić ogień chroniąc się przed kulami z kałachów za pancerzem wozów lub wykorzystując naturalne osłony terenu (na pustyni fakt, trudno o takowe). ale nasi są twardzi i byle kuli się nie kłaniają. Stoją pewnie, na lekko rozstawionych nogach i prują  z czego się da, do ukrytych za wydmą Afgańców. Ku zaskoczeniu terrorystów opróżniających z zapałem magazynki w kałachach, tylko jeden z naszych został lekko ranny. Ale jak wiadomo "brudasy" maja kiepskiego cela. Podobnie jak "żółtki" za czasów II wojny światowej. Za to w innym odcinku w trakcie pościgu za terrorystą mającym za tarczę zakładniczkę "nasi" likwidują szybko i bezbłędnie trzech Talibów trzema pojedynczymi strzałami, jak przystało na komandosów amerykańskich Navy Seals lub nasz Grom, pomimo prześcieradeł porozwieszanych dla efektu w całym pomieszczeniu.
Podobnych przykładów można mnożyć bez liku.
Zamiast więc obrazu realnego, lub chociaż zbliżonego do realnego świata, nasza "Misja Afganistan", jest miłym dla oka, cukrowatym obrazkiem, który bawi, nie ucząc.Ale za to przynajmniej jest ładną reklamówką naszej armii - ze szczególnym naciskiem na bardzo przyjemne i twórcze wykorzystanie wnętrza Rosomaków. W pewnym momencie żałowałem nawet, że nie poszedłem do szkoły oficerskiej, jak to planowała dla mnie Komenda Uzupełnień. Ale może i dobrze. Po cholerę taki malkontent w armii.


czwartek, 6 grudnia 2012

Jedzie pociąg z daleka.

Przeczytałem sobie gdzieś, że prezes PKP pan Karnowski ma około 60 tysięcy złotych pensji plus jakieś 50% tej sumy, premii a także dodatki w kwocie, której nie pamiętam. I nie ma czemu się dziwić. Facet pracuje dniami i nocami, żeby było europejsko, tanio i ogólnie super. Czyż nie widać wszędzie, że koleje nasze są nowoczesne, tabor nowiutki i lśniący a obsługa po prostu cudowna i przemiła? Szczególnie przed Euro widać to było w telewizji, a ta przecież nie kłamie!.
Ostatnio, na użytek podróży służbowych korzystałem z polskich kolei. To podobno taniej i wygodniej, .
bo pociąg zapewnia wybieg dla co mniej cierpliwych, miejsca, gdzie można sobie wypić coś lub zjeść i ogólnie społecznie fajniej, bo można pogadać, poznać ciekawych ludzi i temu podobne.
Ponieważ od dobrych 15 lat chyba nie  miałem przyjemności rozsiadać się w przedziałach pociągów dalekobieżnych, pełen nadziei i niecierpliwości, wysiadłem pod dworcem głównym i nieco zagubiony podreptałem na miejsce spotkania z kolegą posiadającym BILETY, z miejscówkami nawet.
Biorąc pod uwagę, że ostatnio wiele się mówi o kolejach w różnych aspektach - nie tylko katastrof i wypadków, ale i postępu na przykład, liczyłem na pewną dozę nowoczesnego luksusu i komfortu.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy poczułem znajomy zapach sprzed lat. Zapach kojarzący mi się z dzieciństwem, kiedy ojciec- pocztowiec, zabierał swojego pierworodnego na wycieczki to tu, to tam w służbowym przedziale wagonu pocztowego. Z lubością i uśmiechem więc wdychałem aromat pociągu. Przyjemny jedynie ze względu na wspomnienia. Albowiem dominującym akcentem tego bukietu, zawsze była i jest nadal,  toaleta kolejowa, której zapachu będącego mieszanką aromatów i odorów właściwych tylko temu miejscu nie da się z niczym pomylić.
Na reklamie:



Podobnie jak zapachu przedziału i starej tapicerki, która doczekała swoich lat w braku poszanowania przez pasażerów. A wszystko okraszone zapachem laminatu i metalu, nieco nadżartego zębem czasów. Ale przecież do wszystkiego idzie się przyzwyczaić.
Znacznie mniej przyjemne było to, że okna ostatni raz były myte prawdopodobnie jakieś dwa lub trzy lata temu. Co znacznie utrudniało obserwację pejzaży naszej pięknej Ojczyzny przesuwających się w dość wolnym tempie za oknem pociągu. Jak się okazało poza tym, od mojej ostatniej jazdy pociągiem nieco utyłem i ledwo mieściłem się w granicach przewidzianego dla mnie miejsca. Siedzenia w przedziale 2 klasy, tak są bowiem zaprojektowane i wykonane, że przy pełnym obłożeniu miejsc, czyli osiem osób w przedziale, jedyną pozycją możliwą do zajęcia przez pasażera jest pozycja jaką zwykł przybierać na swoim tronie faraon Egiptu, z wyłączeniem korony i insygniów władzy. Co nie jest wcale męczące! Przez pierwszych 30 minut jazdy. Potem jednak coś chciałoby się zmienić. Kiedy jedzie z nami paczka znajomych obu płci, wszelkie konfiguracje i położenia ciał będą możliwe, a nawet momentami przyjemne. W przypadku jednak osób obcych, lub jednej płci są wykluczone i prowokacyjnie niestosowne. 



W rzeczywistości: 
Dodatkiem czyniącym całość podróży jeszcze ciekawszą jest ogrzewanie, które jest włączone na max lub wcale i sprawia, że stłoczeni w przedziale pocą się jak myszy lub szczękają zębami w kurtkach i rękawiczkach.
Co do obsługi nie narzekam, każdy może mieć gorszy dzień. Konduktor nawet się uśmiechał pod nosem, ale już SOKiści nawet się nie przywitali i raczyli jedynie pogrozić kolegom, mówiąc że zabronione jest spożywanie napojów alkoholowych i jak będą wracali to piwo ma zniknąć, bo wlepią nam mandat. Piwo oczywiście zniknęło w naszych gardłach. Więc co im to dało? Za to imprezy dwa przedziały dalej nie zauważono, tak jak dyskoteki urządzanej przy użyciu telefonu jednego z pasażerów. No ale pewnie wszyscy oni zarabiają znacznie mniej niż prezes Karnowski, więc co się dziwić.
Palić w wagonach też nie można. Co najdziwniejsze, chyba na wniosek partii Palikotów, napisy mówią jedynie o tym, że zabronione jest palenie TYTONIU. Czyli jakby kto miał inne zioło - proszę bardzo - palcie do woli! Niestety nie miałem, a pewnie ubarwiłoby to znacznie naszą podróż.
Osławione Intercity, na które załapałem się w odwrotną stronę, było jeszcze zabawniejsze. Co prawda fotele wygodniejsze, ale już w tym wagonie, w którym były miejsca, nie było za to przedziałów, więc 40 osób siedziało na "ołpenspejsie" (taki wtręt korporacyjny) i musiało bawić się swoim towarzystwem przez dwie godziny, lub zapaść w lekturę tego, co kto miał. Jedynym bonusem był poczęstunek - herbatka lub kawa. A ja jako, że nie urosłem zbytnio, dodatkowo przeżyłem publiczne upokorzenie, podskakując jak grubawy pasikonik, w celu umieszczenia swojego bagażu i kurtki na półce nad siedzeniem. W końcu kolega się zlitował, widząc moje bezskuteczne i nieco pewnie zabawne podskoki i włożył moje klamoty na półkę. Żeby nie było, za bilety z Poznania do Lublina zapłaciliśmy prawie 100% więcej, niż w stronę odwrotną (ostatecznie ekspres i herbatka, nieprawdaż).
Ostatecznym ciosem było dla mnie to, że do stolicy Wielkopolski podróż z mojego ukochanego Bździszewa trwa jedynie 6 godzin i 30 minut. Pociągiem pospiesznym i tyleż samo ekspresem z przesiadką w Warszawie. Samochodem natomiast, aż 5 godzin i 30 minut, przy średnim nadużywaniu mocy silnika i poszanowaniu większości przepisów. Jedynym plusem podróży PKP pozostają więc dobre humory współpasażerów a więc gdyby nie to, że nie dostanę delegacji na samochód prywatny, to na drugi raz to ja bym to ogólnie pendolino.


niedziela, 2 grudnia 2012

Zabawki dla dużych chłopców.

Jak każdy facet, uwielbiam zabawki. Z wiekiem tylko stają się coraz bardziej wymyślne i coraz droższe. Wczoraj, ponieważ wizyta na lotnisku trwała krótko, udało mi się jeszcze zaciągnąć młodą na pokazy techniczne. Myślałem co prawda, ze zanudzę córeczkę elektroniką ale okazało się, że nie trzeba wcale zabierać dzieci na wycieczki czy koncerty, wystarczy dać nowego iPada i ma się smarkaczy z głowy na kilka dobrych minut. Zresztą nie tylko dzieciakom podobały się elektroniczne gadżety spod znaku nadgryzionego jabłka.



Najlepiej zresztą bez dwóch zdań bawili się dorośli.


Jak już oderwały z trudem tatusiów od zabawek, dzieci również mogły się chwilę nimi pobawić.






Wyścigi samochodowe pomiędzy ławkami przyciągały "chłopców" mniej więcej w moim wieku. 


A ta zabawka jest na czele mojej listy do Świętego Mikołaja:


Dla ścisłości  - nie chodziło mi o odkurzacze w tle.







sobota, 1 grudnia 2012

Lublin Airport - dzień otwarty lotniska w Świdniku

Oczywiście wybrałem się na dzień otwarty lotniska w Świdniku. Zabrałem nawet najmłodszą latorośl. Pozostała część rodziny nie była zainteresowana. A chyba było warto - przy tych cenach biletów, kto wie kiedy następnym razem zobaczymy terminal od środka. :) Nawet parking znalazł się prawie przed wejściem.

Niektórzy pielgrzymowali z różnych stron województwa autobusami w koszmarnym ścisku, poniżej wycieczka z Chełma :)


Liczba zwiedzających była dość pokaźna, co powodowało tłok przed wejściem jak za dawnych czasów kiedy mieli rzucić akurat kiełbasę zwyczajną do mięsnego za rogiem. Atmosfera zresztą też była podobna.



Jak już do środka się człowiek dostał nie było lepiej - setki rodaków przewalały się z lewa na prawo.



Zainteresowanie męskiej części było kompletnie zrozumiałe... 


.... zaś przedmiot pożądania wszystkich łącznie ze staruszkami i małolatami, stanowiły darmowe bilety lotnicze, które można było wygrać w loterii. 


Co bardziej zdesperowane i żądne sławy oraz wojaży zagranicznych uczestniczki wrzucały ostatnie kupony tuż przed losowaniem...


 .... przeprowadzanym przez etatową "sierotkę". 


Odpuściwszy sobie występy artystyczne, można było zwiedzić halę przylotów.


a na płycie lotniska, niestety bez samolotów, na które chyba większość liczyła, pooglądać sprzęt konieczny do obsługi lotniska.






 Hala odlotów pachnąca nowością z miejscem do rypania w gałę - ciekawe kogo się spodziewają - premiera? 


Kącik małego pasażera też chyba nie był otwarty, w każdym razie ja nie ryzykowałem. 

Za to po raz pierwszy w życiu widziałem tak miłych i uśmiechniętych celników. Nie mówiąc już o aparycji  - znacznie lepszej od np. niemieckich czy angielskich kolegów. Oby tak im zostało w dalszych dniach pracy na lotnisku. 


Wychodząc nie oparłem się pokusie strzelenia fotki pociągowi, który ma dowozić nas do terminala. Niestety dziś nieruchomemu i zamkniętemu na głucho. 



Ogólnie można powiedzieć, że zaliczyliśmy wydarzenie. Co prawda przez te lata, w wyobraźni Port Lotniczy Świdnik urósł do wymiarów prawie Okęcia, a okazał się nieco ...hmm... mniejszy -  ale co tam, grunt, że w końcu wybudowali, nie będzie trzeba jechać do Warszawy czy Rzeszowa jak przyjdzie potrzeba.  
Z drugiej strony. Ludzi jechało tyle, że korek w drodze powrotnej obserwowałem prawie do S17. Ciekawość... pierwszy stopień do wycieczki.