sobota, 17 maja 2014

Diabolus ex machina.

Nareszcie. Miałem okazję wypróbować swoją "nową" zabawkę. Tak się złożyło, że musiałem przejechać się w okolice Poznania i z powrotem. Wyruszyłem więc pełen obaw, ale i ciekawy, jak to będzie się podróżowało moją Francą.
Oczywiście w razie czego miałem zapisany w telefonie numer do znajomego laweciarza, oraz wszelkie numery pomocy drogowej i tego typu służb a przed podróżą oczywiście sprawdziłem co się dało. Znaczy się płyny, oleje, filtry, światła, klimatyzację i co tam jeszcze mi się przypomniało. Od początku świeciło słonko i było przyjemnie ciepło. Dusząc się na wąskim odcinku warszawskiej szosy wypadłem w końcu na S8 i w przycisnąłem pedał gazu do oporu. Silnik odrobinę głośniej zaznaczył swoje istnienie i wskazówka prędkościomierza zaczęła przesuwać się w prawo. 120 ...130... 140... 150... 160! Z konsoli zamrugało do mnie pomarańczowe światełko. Błąd wtrysków. Cholera! Zwolniłem do statecznej prędkości, pełen złych przeczuć. Najśmieszniejsze jest to, że lista błędów i usterek, jakie może oznaczać świecenie się tej kontrolki, jest długa jak litania do Wszystkich Świętych. Począwszy od brudnych styków, któregoś czujnika a skończywszy na nieszczelności układu doładowania. Co najdziwniejsze, wcale nie wpłynęło to na osiągi. Silnik nadal mruczał pod maską, osiągając całkiem przyzwoite prędkości. Gdzieś za Piotrkowem przestał. To znaczy mruczał dalej, ale żeby przyspieszać musiałem deptać pedał dwa albo i trzy razy, zanim samochód zrozumiał, czego się od niego wymaga. W dodatku kontrolka, która po drodze zgasła, zaczęła palić się na stałe, drażniąc oczy pomarańczowym światłem.



Za Łodzią stało się to już na tyle denerwujące, że chciałem wsadzić, szmatę na zegary, żeby tego nie oglądać, ale jakby czując moją irytację, silnik zaczął zachowywać się jeszcze bardziej dychawicznie, co spowodowało, że zapomniałem o wkurzającej lampce, zajmując się, dla odmiany, zmuszaniem silnika do pracy. Samochodzik nie miał jednak bynajmniej zamiaru skończyć dręczenia mnie swoimi kaprysami. Jakimś cudem wysiadło naprawione podnoszenie szyby z prawej strony. No nie całkiem. Opuszczało się koncertowo. Ale już nie podnosiło. Na szczęście i tak był to najmniejszy z moich problemów, bo silnik zaczął "kopcić". Nie zawsze.  Bez przesady. Tylko wtedy, kiedy próbowałem przyspieszać. Co przy mojej ciężkiej nodze wychodziło w sumie na jedno. Zrozumiałe jest więc, że po dotarciu na miejsce osiągnąłem stan kompletnej wściekłości i z radością utopiłem podróż w butelczynie zacnej gorzały. A samochód stał sobie na parkingu, z całkiem zadowolonym wyrazem maski. Przez chwilę przemknęło mi przez głowę, żeby zamówić lawetę i skorzystać z alternatywnych środków transportu (np. koń). Ale nie, nic z tych rzeczy! Postanowiłem, że będę górą! Ostatecznie wyższość człowieka nad maszyną jest bezsprzeczna. Po przejechaniu kilkuset metrów, coś huknęło pod maską, turbina zawyła jak potępieniec, a moc silnika spadła do poziomu kosiarki do trawy. W stanie przedzawałowym podniosłem maskę i okazało się, że przewód dolotowy intercoolera wisi sobie smętnie, zamieniony w rozwiniętego tulipana. Jak już skończyłem dość barwną i długą wiązankę na temat, założyłem po prostu rurę na dolot i wsiadłem do tego szczerzącego się w uśmiechu wampira w kolorze zielonkawo-srebrnym z zamiarem kontynuowania podróży. Po dwóch kilometrach rura spadła znowu, a przy okazji odkryłem, że Laguna jest wyposażona w urządzenie znane mi do tej pory jedynie z czołgów. Z tyłu bowiem włączył się generator zasłony dymnej, wydzielając z rury kłęby gęstego, czarnego dymu. Wyglądało to mniej więcej jak trafiony Messerschmidtt - tyle, że na poziomie gruntu. Zauważyłem też, że owa zasłona dymna sprawia niejaką uciechę innym kierowcom, którzy mijając mnie - wszyscy bez wyjątku -  gestykulowali i trąbili, starając się przekazać mi tą jakże istotną wiadomość, że się dymię. Doceniałem ich starania - na prawdę! Chociaż gdybym nie widział tego dymu we wstecznym lusterku, prawdopodobnie oznaczałoby to, że jestem ślepy jak kret i żaden lekarz przy zdrowych zmysłach nie dopuściłby do tego, abym zasiadał za kierownicą. Tak więc chcąc uniknąć przymusowej interwencji straży pożarnej z mijanej właśnie remizy, powtórzyłem manewr zakładania rury. I tego kadryla tańczyliśmy jeszcze kilkadziesiąt razy. Aż do najbliższej stacji benzynowej  - w sumie 10 kilometrów od startu. Tu z wredną miną zaopatrzyłem się w taśmę przylepną termoodporną oraz opaskę metalową. McGyver byłby dumny! Rura została przymocowana na dobre. Zwyciężyłem. Franca co prawda nadal mrugała bezczelnie do mnie kontrolkami, ale przynajmniej przestała stawiać zasłonę dymną i zaczęła przyspieszać. Niezbyt długo. Okazało się, że taśma termoodporna, była termoodporna jedynie do pewnego czasu, po którym zaczęła się rozchodzić. Co sprawiło, że z każdym kilometrem silnik stawał się bardziej dychawiczny a ja bardziej wściekły. W tym stanie dojechałem jakoś do domu. Kiedy kompletnie wykończony wyłączyłem silnik usłyszałem jeszcze ostatni chichot turbiny. Zamykając centralny odwróciłem się plecami do Francy, ale kontem oka dostrzegłem jeszcze mrugające z satysfakcją kierunki. Wyraźnie dawała mi do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec........  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz