środa, 24 stycznia 2018

Wizyta duszpasterska czyli nie spodziewaj się hiszpańskiej inkwizycji

Traktujemy z reguły coroczną wizytę duszpasterską jak kwestę na cele mniej lub bardziej dobroczynne. Czasem jak niezbyt miłą wizytację, audyt naszych domów i zarobków, lub naszych wyborów. Ja osobiście nie mam do tak zwanej kolędy stosunku negatywnego. Ponieważ katolicy nie mogą liczyć na codzienne zainteresowanie swoich kapłanów, raz do roku jest okazja.
W tym roku nawiedził nas były katecheta naszej córki. Przyznaję, że w opowiadaniach latorośli i to nie tylko mojej,  miałem jakiś inny nieco obraz księdza. Ale staram się nie oceniać na podstawie niesprawdzonych plotek. Nie mam też w zwyczaju, ani w obecności moich dzieci, ani znając jedynie ich zeznania oceniać i ganić metody lub podejście ich nauczycieli. Daleki jestem też od idealizacji moich córeczek - ostatecznie mają charakterki po tatusiu, więc bywa, że mijają się z prawdą o całe mile. Z reguły więc w sytuacjach niepewności stosuję rzymską zasadę audiatur et altera pars - niech i druga strona będzie wysłuchana.
Jak dotąd nie miałem okazji, ani też jej nie szukałem, bo i po co skoro klasowe kłopoty nie do końca dotyczyły moich dzieciaków ani mnie samego.
Ale skoro ksiądz katecheta sam zaczął od sprawdzenia zeszytu do religii i pytania czy przypadkiem córka nic nie mówiła w domu z tego co tam na religii się dzieje....
- Ano takie tam  - powiedziałem - przynosiła polemiki, które nam przekazywała..
- Bo w tym wieku wiecie państwo to trudno dotrzeć do dzieci - nieco zmieszany przyznał ksiądz - bo przecież uważają że pozjadały wszystkie rozumy.Nie mają żadnej wiedzy i tak naprawdę to nie ma z kim nawet rozmawiać.
- No jeśli tak do tego podejdziemy, to chyba rzeczywiście nie ma .......
- Właśnie tak!  - stwierdził i nagle zaczął się spieszyć - bo jeszcze tyle mieszkań. Dziwne wydawało mi się, że czas ma całkiem niezły dwie klatki w godzinę. Ale nie zatrzymywałem. Ostatecznie młoda przeniosła się do innej szkoły a ja jakoś nie mam ochoty wdawać się w polemiki z kimś, kto uważa, że inni - nawet dzieci -  nie mają nic do powiedzenia. Może się bowiem okazać, że ja również nie stanowię równoprawnego dysputanta dla Księdza Dobrodzieja.
Jednak pomimo świadomości, że mała nie jest już uczniem Księdza ten nie omieszkał wyrazić swojej opinii w postaci miernej oceny za zeszyt z religii, w dzienniku starej szkoły, do której uczennica już nie uczęszcza od dwóch miesięcy. Przyznaję, że to małostkowe z mojej strony, ale poczułem się nieco urażony i z pewnością utwierdziłem w moim jakże mizernym mniemaniu o księdzu jako katechecie. 
Pozostaje mi więc jedynie w ten sposób wyrazić mój żal, z powodu nieodbytej dysputy teologiczno-pedagogicznej. Łatwiej widać porozmawiać o sprawach wiary ze świadkiem Jehowy, niż z katolickim księdzem. A szkoda. Może wtedy wierni byliby bardziej skorzy do wizyt w kościele i trochę bardziej martwili się o Kościół, który nie jest przecież tylko budynkiem, który trzeba ogrzewać i remontować, a przede wszystkim tym niewidocznym Ciałem, którego jesteśmy, lub raczej próbujemy być członkami.  Ad memoriam jednak księdza katechety, chociaż wątpię, że przeczyta to kiedykolwiek, nauczając wiary należy pamiętać, że verba, jednie docent, a tylko exempla trahunt. Czego ośmielam się z całą pokorą i braterską troską życzyć. 
A gdyby jednak zechciał kiedykolwiek porozmawiać ze mną osobiście, stawię się w dowolnym miejscu i czasie, z całą pokorą podejmę dyskusję, nawet gdyby miała dotyczyć tak zawiłych spraw jak liczba diabłów, która zmieści się na łebku szpilki. Uważam bowiem w swojej niewiedzy, że rozmowa polega na wymianie poglądów i sile argumentów a nie argumentach siły.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz